Ciemność już przybyła, okryła dzień mroczną płachtą w taką bezwietrzną noc. Zanurzyła powoli stopy w roztopionym blasku woskowej świecy i samotnych smugach światła latarni. Różowe bzy zmieniły kolor na brudny fiolet, gdy maił się maj, gdy jeszcze pełne drzewa, zielone krzaki. Księżyc był kropką nad i, zgrabną i w pełni. Szkaradne gałęzie straszyły swym ponurym cieniem od dawna. Była wierzba, topola i dąb — piękna okolica miała mnóstwo przestrzeni. Stała też brzoza — rok w rok, niezmiennie, wciąż pięknie. A obok niej jarząb w czerwonych koralach pochylił okazałe dłonie ku bramie wyjazdowej. Mruknąłby żwir pod kołami, gdyby kto jechał, ale cisza niezmącona wisiała w powietrzu z przestrachem. Zasiadł cicho mrok, otulony w gwiaździste niebo, szczelnie zawinięty. Kot, bezpański, dachowiec w rude plamy skoczył gdzieś ponad ogrodzenie, czmychnął pod autami na parkingu. I znów ani jednego dźwięku obcego, tylko trochę szumu, jakieś bzyczenie. Na końcu drogi był staw, a w nim żaby, które też grały wieczorami, a dzisiaj całkiem ucichły. Trawa poszarzała w ciemności, ustała, zbladła.
Wykruszyło się wszystko, co znał dotąd. Inaczej wyglądały noce odkąd nie bywał tu i ówdzie. Bardziej szare miasto, dzielnica niczyja, dla dzieci za duża. Nikt nie nauczy ich wchodzić na drzewo, być na nim i nie spaść, bo tak się nie da. Nie umieją patrzeć, gdy wbijają się gałęzie w ręce i odciskają kolana. Pusto, ani jednej duszy, a zwykł widywać więcej wieczorami. Smutne, samotne szlochy na trawie całej w rosie, ale nikomu to nie przeszkadzało. Białe i różowe stokrotki, a z nich wianki i miłości — słodkie, niewinne, naiwne. I żaby w stawie, których mama nie pozwalała przynosić do domu. Brudna woda, zimna i nie dobra do picia ani mycia. Scyzoryk wbity w drzewo, wyryte serduszko i nenufary. Claude Monet, nieco ładniejszy widok niż na obrazie. Słup bez ulotek, a na nim gniazdo bocianie bez bocianów, szkoda. Krzywe płoty po drugiej stronie ulicy zniszczonej przez czas i traktor niebieski. Ulubiony fresk chodnikowy, zmyty częściowo przez deszcz. Dużo zmian i pustka w taką bezwietrzną noc.
Słowa i myśli zlane w jedno ciało, chude, wymizerniałe, nieśmiałe. Na ścianie brak obrazów i zdjęć, bo szkoda marnować czasu na malarstwo siebie. Wytarte spodnie, zdarte podeszwy, za duża bluza sportowa. W kieszeni dzwoniący telefon, niecierpliwie czekający na odebranie. Co minutę cisza, a później znowu brzdęk, ale to nie ma sensu. Uszkodzona szybka i serce pod wystającymi żebrami — nikt nie zrozumie, nikt nie spróbuje. Utkane misternie cienie pod oczami, gorące noce, teraz zimne i nieczułe.
Słodki smak wyczerpania rozlał się po języku Kenmy, dzwoniąc o zęby cichym szczękiem. Prawie tak bezgłośnym jak co nocne przekręcanie klucza, jak bezszelestne wychodzenie z domu. Powieki opadają same kiedy zmęczone ciało pada na trawę pokrytą rosą i smutkiem. Nie miał siły, żeby podnieść dłoń, dotknąć kości wystających z niego okropnie. Usta wysuszone zostały otwarte lekko, jak oczy i uszy, słuchające ciszy ostatniego wieczoru, ostatniej bezwietrznej nocy. Przeszedł go dreszcz, przyszła myśl, że nie przeżyje następnego dnia, że nie uniesie się więcej. Destrukcyjnie doprowadził do swojego końca, do kresu dni, w których uświadomił sobie, że perfekcja, do której dążył nie istnieje i zabija go od lat wielu.
Zasługiwał na ostatni telefon, ostatnią rozmowę. Kuroo powinien dostać to, czego Kenma nie był w stanie mu dać nigdy — wyjaśnień, przeprosin, pożegnań. Cicho dzwoniący numer rozjaśniał mrok okolicy, gdy wreszcie odebrał połączenie.
— Kenma? O Boże, Kenma, gdzie ty jesteś?! — rozległ się błagający głos w słuchawce.
— Nie szukaj mnie.
Zachrypnięty, cichy głos wypadł z niego zanim pomyślał nad tym, co powiedzieć. Był już gotowy umrzeć, przestać myśleć o wszystkich, których zawiedzie, o ludziach, którzy mieli więcej sił, by walczyć z jego chorobą. Wszystko przemyślał i nie czuł już niczego konkretnego, dopóki nie usłyszał głosu jedynej osoby, dla jakiej chciał kiedykolwiek żyć.
— Kenma, co ty mówisz? Gdzie jesteś? Powiedz mi, błagam...
— Już za późno, Kuroo.
Głos mu się załamał, gdy usłyszał żałosne pociągnięcie nosem po drugiej stronie. Widział w głowie skulonego chłopaka, zmęczonego i zrozpaczonego, próbującego za wszelką cenę odnaleźć swojego chłopaka. Chłopaka, który powoli umierał na jego oczach przez kilka lat niezmiennie.
— Nigdy nie jest za późno! — wrzasnął Kuroo, zawodząc. — Czemu mi to robisz, Kenma? Niczego nie rozumiem. Mówiłeś, że jest lepiej!
Kenma westchnął, zwijając się z zimna. Miał tak mało sił i czasu, by cokolwiek wytłumaczyć. Chciał, żeby mniej wszystko bolało, żeby Kuroo też był gotowy na jego śmierć. Powinien, pomyślał smętnie, zamykając oczy.
— Kuroo, posłuchaj mnie. To nie twoja wina ani nikogo innego. Sam siebie zniszczyłem. Nadal to robię, ale już ostatni raz. Żyj dalej, znajdź kogoś, kto będzie w stanie cię pokochać — mamrotał cicho, jednak wiedział, że Kuroo desperacko czepia się jego słów jak ratunku.
W bezwietrzną noc pierwszy raz pomyślał, że nic się nie stanie, jeśli umrze. Była to miła, kojąca go myśl. Nie wiedział czy kiedykolwiek mógłby żyć normalnie, związać się z Kuroo na stałe, wrócić do szkoły, wyleczyć się, zacząć normalnie jeść. Czasami czuł, że po prostu urodził się złym człowiekiem, że nigdy nie pokocha siebie i tego, kim był. Tak już po prostu było — pustka pukała do jego drzwi znacznie częściej niż ktokolwiek. Już przestało mu zależeć na życiu, na tym wszystkim, co ludzie próbowali mu dać. Cisza okolicy zmusiła go do westchnięcia.
— Przepraszam, że tak to się kończy, ale jestem pewien, że wiedziałeś to od samego początku — wymruczał słabo, odpływając gdzieś.
— Kenma... Nie zostawiaj mnie, proszę — jęknął Kuroo, przyciskając telefon mocniej do siebie.
— Nie potrafię wyzdrowieć. Nigdy nie potrafiłem, dobrze o tym wiesz.
— Nie...
Ręka Kenmy opadła na trawę, ale wciąż słyszał ciche błagania Kuroo. Otulało go to — ostatnia namiastka tęsknoty i człowieczeństwa. Wiedział od dawna, że przyjdzie mu tak skończyć — samotnie i w pełni przez siebie. Zaczął tracić świadomość, ostatni raz wykrzywiając usta w nikłym uśmiechu.
— Chciałbym cię kiedykolwiek pokochać — mruknął jedynie, zamykając oczy.
W bezwietrzną noc, taką, jak ta, ostatni raz mógł umierać wśród wszystkiego, z czym żył przez lata. Wiedział, że musi to zrobić sam, że tak się to skończy. Nastała kompletna cisza przecinająca powietrze, gdy ostatni oddech życia uleciał z niego, osiadając na koronach drzew przy stawie po drugiej stronie płotu. Mrok otulił i jego, zamykając zmęczone oczy, dotykając kościstych ramion.
CZYTASZ
✔Bezwietrzna noc | kuroken
Fanficbo nikt nie jest w stanie uratować kenmy, nawet on sam [ 2019 ]