morska sekwoja

618 78 29
                                    

2 września 1879

Kupiłem ten dziennik dwa dni temu w Charlottetown. W sklepie spotkałem Billy'ego Andrewsa, który nadawał ogłoszenie do gazety o sprzedaży domu jego zmarłej ciotki w Glen St. Mary.  Powiedziałem mu, że będę korzystał z kartek w dzienniku do pisania listów. Billy uważa, że prowadzenie dziennika jest „babskie”, ale ja uważam inaczej. Prowadzenie dziennika z wypraw zamorskich jest z pewnością bardzo ekscytujące, a jego cel można uznać za niemal badawczy. Mam zamiar płynąć tak długo, aż nie postanowię inaczej. Tata byłby dumny, że nie marnuję życia; że próbuję nowych rzeczy. Nie wiem, czy wrócę do Avonlea.

12 września 1879

O wschodzie słońca wypłynąłem z Wyspy Księcia Edwarda. Gdy patrzyłem, jak oddalamy się od brzegu, nie czułem tęsknoty. Coraz bardziej myślę, że zostanę na statku parę lat. Praca tutaj jest ciężka, ale podoba mi się fakt, że jestem gdzieś potrzebny; że faktycznie coś robię, jestem cegiełką w nieskończonym murze. Gdy pracuję, nie myślę o Ojcu. Pod pokładem jest naprawdę gorąco, brudno i ciasno, a nasz przełożony bez przerwy krzyczy. Jednak gdy leżę na hamaku, tak jak teraz, jestem prawie szczęśliwy.

25 września 1879

Płyniemy już wiele dni. Co jakiś czas przybijamy do małych portów, ale nie pozwolono mi zobaczyć miast. Trochę mi żal, że jestem w tak wielu miejscach, a jakbym wciąż tkwił w jednym. Praca wydaje mi się jeszcze cięższa niż na początku. Śpiewam, żeby uprzyjemnić sobie robotę, ale regularnie dostaję za to burę od przełożonego albo współpracowników. Jeszcze nie zostałem wysłany do pracy w śmierdzącym miejscu, ale jeśli wciąż będę śpiewał, niechybnie mnie to czeka.

1 października 1879

Cieszę się, że jest już październik. Wrzesień był niesamowicie upalny i nawet wychodzenie na pokład po mojej zmianie, nie dawało mi wytchnienia. Dzisiaj też jest gorąco, ale sama myśl, że zbliżają się chłody poprawia mi nastrój. Dzisiaj patrzyłem na horyzont i myślałem o Avonlea i trochę o Ani. Mam nadzieję, że Billy Andrews jej już nie dokucza.

15 października 1879

Wciąż jest gorąco i zastanawiam się, czy kiedykolwiek ten upał zelżeje. Bash powiedział mi, że zbliżamy się do portu w Trynidadzie. Przez to jest jeszcze bardziej nerwowy niż zwykle. Dzisiaj, gdy śpiewałem podczas pracy, spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby chciał wyrzucić mnie za burtę. Może faktycznie chciał. Czuję, że gdy zawiniemy do portu, Bash nie będzie się już hamował.

20 października 1879

Pozwolono nam opuścić statek i zwiedzić wyspę, na której zostaniemy kilka dni. Trynidad jest najbardziej egzotycznym miejscem na ziemi. Wszędzie poustawiane są targi z jedzeniem. Bash mówił, że to resztki strawy, jakiej nie chcieli biali, ale sam nie wiem, czy mu ufać. Wszystko pachniało wybornie i naprawdę ciężko mi było powstrzymać się od kosztowania każdego z dań. Bash dał mi mango. Mango jest słodkie, świeże i soczyste, zupełnie inne od owoców, jakie znam z Wyspy. Widząc moje oczarowanie tutejszymi przysmakami, mężczyzna obiecał mi trynidadzkie lekarstwo. W jego poszukiwaniu ruszyliśmy w kierunku drogi. Upał naprawdę dokuczał i niewiele pomagał Ocean Atlantycki, którym wyspa była otoczona. Wydawało się, że chłodna bryza znad wody została zatrzymana na licznych targowiskach, a na drodze zostawały tylko nieznośne promienie słońca i wszechobecna wilgoć. Wokół gęsto rosły rośliny, których nazw nie znałem. Wreszcie owe rośliny zagarnęły niemal całą drogę i poruszaliśmy się jedynie wąską ścieżynką, zahaczając ubraniami o liście i kolce. Nagle wyrosła przed nami prawdziwa willa. Dawno nie widziałem takiego czystego piękna budynku. Nie było w nim niepotrzebnego przepychu, wydawał się wręcz wtopiony w naturę. Bash poprowadził mnie na śliczną werandę pokrytą doniczkami z kwiatami. Nagle ze środka budynku wybiegła czarnoskóra, piękna kobieta z silnym, egzotycznym akcentem, jeszcze silniejszym niż akcent Basha. Krzyczała: „Sebastian!”, porywając mojego przyjaciela w objęcia. To była jego matka. Przedstawiłem się, tak jak nakazała kultura. Dość szybko okazało się, że willa nie należy do matki Sebastiana, ale do białych ludzi, u których kobieta jest służącą, kucharką i opiekunką. Przyniosła nam dwie miski parującej zupy z kluskami kukurydzianymi i nakazała odejść. Widziałem, jak wiele bólu to wydarzenie wywołało u Basha. Jedliśmy strawę schowani w wysokich krzakach niedaleko willi. Zupa była naprawdę smaczna, a nieznane mi przyprawy i rośliny zdumiewały. Jednak Bash jakby tego nie zauważał, cały czas niemrawo grzebiąc łyżką w posiłku. Rozumiałem go. Czarnoskórzy w teorii są wolni, ale w praktyce wciąż muszą służyć białym. Nawet tego dnia Bash został potraktowany jak chłopiec do oporządzania konia, tylko przez kolor skóry. Jest mi go szkoda. Myślę o tym, czy nie wrócić z nim do Avonlea.

morska sekwoja  •gilbert blythe•Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz