Było wcześnie, nienaturalnie wcześnie dla mojej nienasyconej chęci snu, kiedy wysiadałam z autobusu na przystanku najbliższym mojej szkole. Cóż za piękny poranek, aż chciałoby się zakrzyknąć z radości. Wspaniały dzień, zadziwiająco słoneczny jak na wrzesień, nawet ten wczesny, konkretniej, pierwszy dzień września. Ciepły, letni wiaterek, powiewał mankietami mojej białej koszuli, podczas gdy, czując boleśnie wzrastającą w gardle gulę, powłócząc nagle ociężałymi niczym ołów nogami, kierowałam się w stronę gmachu instytucji oświaty.
Ile to już czasu? Rok, dokładnie 365 dni, bowiem akurat nie wypadł przestępny, odkąd po raz pierwszy wkroczyłam w te mury. Jakież to ważne dla mojego życia wydarzenia rozegrały się w ich przepastnej przestrzeni? Kiedy przeglądam katalog w pamięci, ostatnie miesiące jawią mi się niczym sklep gotujący się do zamknięcia, ponura przestrzeń pełna opustoszałych półek.
Naiwnie sądziłam, iż liceum okaże się w moim życiu przełomem. Jak widać, człowiekowi opornie przychodzi nauka na błędach. Tą samą nadzieją pałałam przy okazji rozpoczynania gimnazjum. Naturalnie, nie sprawdziła się. Któż mógłby się spodziewać, że w każdej następnej szkole napotkam te same archetypy nudnych jak polskie telenowele nastolatków o wyolbrzymionych, irracjonalnych problemach.
Moją główną bolączką, paradoksalnie, okazał się całkowity ich brak. W kontraście do grupy znerwicowanych anorektyczek, ewentualnie bulimiczek, tudzież alternatywek, usilnie imitujących dojrzałość, sprawiałam wrażenie absolutnie zwyczajnej, niemal prostackiej dziewczynki, ledwie wyrosłej z boysbandów i powieści young-adult. Z którymi, warto zaznaczyć, niewiele miałam styczności.
Owa pozorna przeciętność okazała się być, o dziwo, cechą najbardziej wyróżniającą mnie na tle innych. W przeciwieństwie do znakomitej większości nastoletniej młodzieży niebawem wkraczającej w dorosłość, przejawiałem niewielkie zainteresowanie narkotykami, skakaniem po klubach, czy seksualnymi inicjacjami, stosując w tym przypadku prostą maksymę - daj sobie czas.
Cóż, ów mistyczny czas zdawał się mijać i mijać, całkiem bezbarwnie i bezproduktywnie. Moją codziennością rychło i nieodwracalnie stało się permanentne oczekiwanie wydarzenia mającego ją całkowicie odmienić. Jak można się było spodziewać, taka postawa nieszczególnie sprzyja nastąpieniu takowego, a kiedy raz się wkroczyło w jej matnię, nie sposób się od niej uwolnić. To taki skrajny konformizm, tyle że pozbawiony jakiegokolwiek, nawet iluzorycznego, a w zamian okupiony bolesną świadomością bezcelowości moich działań, czy raczej całkowitego ich braku.
Kiedy więc tak szłam niespiesznie w kierunku widniejącego na horyzoncie szkolnego budynku, dotarło do mnie z całą tego faktu stanowczością, iż cały poprzedni rok zmarnowałam na przykładnym siedzeniu w ławce, udając, iż słucham nauczycieli, okazjonalnym uczeniu się do sprawdzianów i spaniu. W znakomitej większości spaniu.
Niczego nie pragnęłam więc bardziej, niż powziąć solenny zamiar odmiany. Być może zabieram się do tego wszystkiego od niewłaściwej strony? Tyle, że jaką inną postawę trzymałam w zanadrzu? Tak bardzo odwykłam od jakiejkolwiek aktywności, że dla otaczającej mnie szkolnej społeczności stałam się stałym elementem krajobrazu, równie niemym co szafki i okiennice.
Może moje niezwykłe wydarzenie czyha gdzieś obok, wystarczy jedynie leciutko zboczyć z ulegle obranej ścieżki, aby dostrzec je w całej okazałości? A co, jeśli nie będę musiała zrobić nawet tego, jeśli już za kilka chwil jakiś absolutnie szalony zbieg okoliczności, niczym w najbardziej absurdalnie fantastycznej powieści odmieni moje życie raz na zawsze, czyniąc z niego niewiarygodną przygodę?
Takie oto nadzieje nadawały mi siły, aby posuwać nogami, aż do obleganej już przez setki postaci bramy szkolnego gmachu.
YOU ARE READING
Moralność szkolnego kółka teatralnego
RomanceRomantyczne perypetie na wpół oszalałej pod wpływem przytłaczającej szarości dnia codziennego licealistki, skąpane w szarości betonu postpeerelowskiego blokowiska.