Dziwadła

49 3 2
                                    


           W to miejsce przeludnione, zapełnione ciężkim oddechem i intensywnością spojrzenia gapiów, którego powietrze skażone cuchnącą wonią popcornu, drga od ogłuszająco głośnej muzyki i tupotu, połączonej z krzykami prostych ludzi żądnych uwłaczającej godności i inteligencji rozrywce, znalazłem się ja. Zaprowadzony, co najśmieszniejsze, przez szept samotni przeplatany z absurdalną urazą i poczuciem wyodrębnienia od całej tej lepkiej masy człowieczej. Na owe przypadłości znalazłem najbardziej irracjonalny lek – znalezienie się w środku tej upadającej fabryki ludzkiej pychy. Ową fabryką był cyrk.

          Cyrk d z i w a d e ł, mówiąc ściślej. Tak, to jest to miejsce, w którym znajdziesz kobietę, która z dumnie podniesioną głową, idzie przez środek areny krokiem wielbłądzim. Gdy ona patrzy przed siebie, niezrażona ani krzykiem, ani żałosnością wybałuszonych spojrzeń, to ci biedni nieudacznicy nie potrafią spojrzeć ani na siebie, ani przed siebie, a jedynie na jej zginające się do wewnątrz kolana. W tej właśnie chwili myślę sobie: kto tu jest d z i w a d ł e m?

           Och, ale nie tylko to przyciąga tu moją uwagę. Widok człowieka pozbawionego kończyn, a jednak rzucającego sarkastycznym i niezwykle inteligentnym humorem, przeplatanego hasełkami ze znanych mu języków odległych kontynentów, przyciąga mnie siłą magnetyczną do barierki. Wychylam się, nie mogąc uwierzyć, jak sprawnie wykonuje on każdą, nawet najbardziej skomplikowaną czynność i nie widać w nim, doprawdy nie widać żadnego braku. Co innego można powiedzieć o innych, których ułomnością jest ślepota, ślepota najwyższa. Nie widzą oni zaradności, nie widzą normalności w nienormalności. Widzą tylko śmieszną, obrzydliwą larwę, wijącą się w świetle reflektorów.

           To ich słowa. Słowa, które są toksyną dla samej mojej myśli. W tej chwili, gdy ich niepełnosprawność psychiczna wciąż zadziwia mnie na nowo, zastanawiam się: kto tu jest d z i w a d ł e m?

            Mój wzrok i słuch skoncentrowany już jedynie na tym, co przede mną. Było jednak coś ważniejszego niż owe zmysły. Moje serce, wciąż nieodebrane w całości, zostało zabrane przez człowieka znajdującego się w tej chwili dosłownie w odległości paru kroków. Był on na tyle piękny, że odebrał mi dech. Siedząc na bujanym, drewnianym krześle, kołysząc się ze spokojem w przód i tył, szeptał do mnie największe tajemnice świata, nie otwierając nawet ust. Jego spojrzenie było tak cudownie smutne. Cudowne w swym pięknie i głębi na tyle, iż w duszy pragnąłem, by nikt już go nie rozweselił. Był w nim nieopisanie spokojny i dostojny duch kogoś, kogo zawsze potrzebowałem. W miejscu jego skóry znajdowała się znacznie lepsza osłona dla jego wnętrza – grube, zdawałoby się drewniane płaty, wywijały się w fantastyczne wzory. Wyglądał na ducha lasu, będącego sercem i epicentrum wszystkiego, nawet tej miejskiej dżungli. Stałem tak, wpatrzony w niego, jako jedyny człowiek po tej stronie ogrodzenia, pośród stada d z i w a d e ł.

               Wróciłem stamtąd o d m i e n i o n y. Jednak tylko wewnętrznie. Świadomość tego rozdzierała mnie na wskroś.

Och, jakże mam żyć?

No jak?

Posiadając wnętrze ludzkie,

zaś wygląd potwora?

Nie chcę, nie mogę, nie mogę, nie mogę, nie mogę tak dłużej.

Wziąłem więc w dłoń nóż, zapalniczkę i obcęgi.

Pragnę być piękny, pragnę być ludzki, tak jak o n i.

Błagam,

niech moja obrzydliwa larwa dotąd tuczona człowieczą toksyną,

przeobrazi się w końcu w pięknego motyla.

.

.

.


I staję się nim.

Staję.

Z każdą karmazynową kroplą, z każdym zakrzywieniem, stającym się naprostowaniem.

Rozwieram skrzydła.

Gotowy odlecieć, 

gotowy wznieść się 

ponad bycie d z i w a d ł e m.

Dziwadła ( one-shot)Where stories live. Discover now