1st of December

214 14 38
                                    

Elena

Mróz. Definicja mówi, że to temperatura powietrza poniżej zera*. Jak dla mnie, to zwyczajnie pizga złem i powinno być zabronione prawnie. Nie mogę jednak powiedzieć, że nie lubię zimy. Owszem, lubię, zza okna, gdy ja jestem w środku, w ciepłych skarpetach i dresie. Wtedy lubię, nawet bardzo.

Nic z tego. Jestem na zewnątrz.

Jest tak zimno, że mróz od razu zaczyna szczypać w policzki i palce u rąk, gdy tylko wychodzę z klatki schodowej mojego mieszkania znajdującego się w centrum Mystic Falls i stoję na schodku. Mieszkanie mieści się nad byłą kliniką ojca. Jest malutkie, ale wygodne.

Na ulicy jest już gwarno. Jest prawie jedenasta i wszyscy wydają się zagonieni. Dziś pierwszy grudnia. Oficjalnie ruszyły przygotowania do świąt Bożego Narodzenia i ludzie tego dnia, jak każdego roku dostają chyba jakiejś gorączki.

Stoję chwilę na schodku przed drzwiami i zerkam na zakurzoną witrynę kliniki ojca. Nie mam serca wynająć pomieszczenia. To już trzy lata jak go nie ma, ale ja nie potrafię. To musi poczekać jeszcze trochę.

Odrzucam więc na tył głowy myślenie o wynajęciu kliniki i zakładam szybko moje czerwone, wełniane rękawiczki. Poprawiam na głowie czapkę w tym samym kolorze i kieruję się w stronę placu targowego. Dziś rozpoczyna się Jarmark Bożonarodzeniowy, na którym pracuję jako sprzedawca słodkości w piekarni Ciotki Jenny. Kiedyś, gdy chodziłam do liceum, a potem byłam na studiach, zawsze jej w tym pomagałam. Dorywczo. W tym roku jednak jest inaczej. Sama poprowadzę Chatkę z Piernika, tym sposobem Jenna nie będzie musiała zamykać regularnej piekarni w centrum miasteczka.

Świeży śnieg, który spadł w nocy, chrupie mi pod podeszwami butów, gdy idę szybkim krokiem, a ludzie na ulicy uśmiechają się do mnie, gdy ich mijam. Odwzajemniam się tym samym oraz krótkim pozdrowieniem. Miasteczko, w którym mieszkamy, jest małe i wszyscy się znamy. Jeśli nie osobiście, to na pewno z widzenia i to wcale nie dziwne, że wszyscy z rana witają się serdecznie.

Opatulona jak krasnoludek w czerwony szalik, przemierzam zaśnieżoną ulicę i zatrzymuję się tuż przed wejściem na jarmark.

Drewniana brama, którą postawiono w nocy, jest naprawdę imponująca. Wysoka na trzy metry, owinięta złoto-czerwonym łańcuchem i światełkami choinkowymi, wygląda jak z bajki. Kolorowe światełka zostaną zapalone dopiero wieczorem na oficjalnym otwarciu przez Panią Burmistrz, ale i tak już teraz wygląda magicznie. Jak przejście do bajkowego świata. Gdzieniegdzie wystają żywe gałązki sosny, a jej zapach niesie się w mroźnym powietrzu. Zastanawiam się, jak bardzo intensywnie musiałaby pachnieć, gdyby było ciepło? Pewnie rozbolałaby wszystkich głowa — uśmiecham się sama do siebie i zadzieram głowę do góry, aby przeczytać napis nad bramą.

Jarmark Bożonarodzeniowy ku pamięci jego założycieli: Mirandy i Greysona Gilbertów.

Natychmiast moje myśli przestają się uśmiechać. Miranda i Grayson to moi rodzice. Oboje nie żyją, zginęli w wypadku samochodowym na moście Wickery, ale Jarmark co roku organizowany jest właśnie dzięki nim. To oni zapoczątkowali jego historię, gdy byłam jeszcze niemowlakiem. Właściwie nie byli moimi biologicznymi rodzicami, ale tata zawsze powtarzał, że dostali mnie w prezencie na Gwiazdkę. Ktoś, najprawdopodobniej moja biologiczna matka, zostawiła mnie tacie owiniętą w kocyk pod gabinetem w Boże Narodzenie. W metryce mam taką datę urodzin. Tata jako lekarz ocenił, że musiałam się tego dnia urodzić. Prowadził już wtedy wcześniej wspomnianą przeze mnie klinikę w centrum miasteczka, nad którą teraz mieszkam i w ten dzień miał nie prowadzić dyżuru, był pierwszy dzień świąt, ale jakaś kobieta, prosiła go telefonicznie, aby zbadał jej dziecko, twierdząc, że jest chore. Tata zawsze służył pomocą wszystkim mieszkańcom, dlatego i tym razem się zgodził. Pojechał wieczorem, ale nikt się nie zjawił, a kiedy zamykał klinikę, znalazł mnie.

Od tego czasu oboje z mamą co roku organizowali jarmark w podziękowaniu, że w święta zdarzył się cud. Dostali upragnione dziecko, którego nie mogli mieć.

Mnie.

Szybko wystąpili o adopcję i się udało. Chyba przez całe moje życie nie zdaję sobie sprawy, ile miałam szczęścia.

Wzdycham i obejmuję się ramionami. Mróz przenika ubranie.

— Wygląda jak zwykle imponująco, prawda? — słyszę wesoły głos Alaricka i kroki na śniegu za moimi plecami.

Odwracam się do niego z uśmiechem, a on przytula mnie do siebie mocno. Jego trzydniowy zarost drapie mnie w policzek. Pachnie słodkimi ciastkami cynamonowymi. Pewnie piekli je z Jenną całą noc.

Alaric to mąż mojej ciotki Jenny, która po śmierci rodziców zajęła się mną, choć miałam wtedy już dziewiętnaście lat.

— Jest pięknie — mówię w ramię Alaricka, które tłumi mój głos. — Tata jak zwykle byłby dumny. — uśmiecham się smutno.

Alaric wzdycha.

— Tak, Grayson byłby dumny, to prawda — przytakuje równie smutno i puszcza mnie ze swoich objęć.

Zerka wysoko na napis nad bramą.

Wypadek wydarzył się trzy lata temu, a ja za namową Alaricka i Jenny, którzy twierdzili, że to najlepsza terapia, wyjechałam na studia. Tam udało mi się zapomnieć. O ile w ogóle można zapomnieć kiedykolwiek o śmierci rodziców, ale powiedzmy, że dziś po prostu boli mnie to już mniej. Wróciłam i wspomnienia ożywają z każdym dniem. Radzę sobie, ale to nie łatwe, bo oto spędzam moje pierwsze Boże Narodzenie jako absolwentka Wydziału Literatury, Universytetu w Withmore, sprzedając ciastka na jarmarku świątecznym. Bardzo ambitnie, nie ma co. Tata na pewno ze mnie też byłby dumny — kpię sama z siebie w myślach, ale odrzucam tę myśl, bo tata na pewno by sobie nie życzył, żebym w ten sposób o sobie myślała. Zawsze powtarzał, że mam być przede wszystkim szczęśliwa.

Zadzieram głowę do góry i też patrzę na napis, razem z Alarickiem.

Found U at ChristmasOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz