4. Poranek 1/2

350 34 10
                                    

Jonathan patrzył w czarne oczy — swoje oczy — odbijające się w lustrze łazienki. Oddychał miarowo i ich atramentowa barwa w końcu zaczęła powoli znikać, jakby źrenica z powrotem wchłonęła ten mrok, który w nim siedział.

Przymknął powieki i chlusnął sobie w twarz zimną wodą, ale niewiele to zmieniło. Nadal, nawet po lodowatym, trwającym godzinę prysznicu było mu gorąco i cięgle czuł mrowienie w każdym fragmencie ciała. A słońce już wolno wschodziło.

Nie rozumiał, co się działo i nie miał jak się dowiedzieć.

Wszystkie informacje, jakie posiadał na swój temat, pochodziły z pogłosek starych ludów i (ale w dużej mierze też czyli) od Andersona, tylko że ten zniknął bez śladu zaraz po tym, jak pokazał Jonathanowi, na czym ma oprzeć swoje myśli, żeby się kontrolować. To znaczy przynajmniej na tyle, na ile mógł go tego nauczyć człowiek posiadający tylko wiedzę teoretyczną. Niemniej Jon miał mu za co dziękować.

No i cała nauka zależała od tego, ile Jonathan był gotów się nauczyć, a nie było tego dużo. I to się nie zmieniło.

A teraz stał w łazience pustego apartamentu, w którym mieszkał tylko dlatego, że przyjaciel ich rodziców miał dość współczucia i odwagi, żeby adoptować go po wypadku. Chociaż z odwagą to może nie miało wiele wspólnego, bo Stiven prawie nie bywał w mieście, a zresztą często przebywał w całkiem poza krajem, więc nie był specjalnie narażony. Jon jeszcze cztery lata temu miał opiekunkę. Nie niańkę, ale opiekunkę — kogoś, kto pomagał mu z obowiązkami w domu, sprawdzał, czy żyje i czy chodzi do szkoły.

Takich osób, odkąd Jon skończył dziewięć lat, czyli rok po wypadku, kiedy Stiven Hardy wyjechał, było bardzo wiele. Nikt nie zostawał na długo.

Stiven mógłby pracować na miejscu, a przynajmniej w jakiejś większej części jego praca mogłaby stać się stacjonarna, ale jego wyjazdy były warunkiem adopcji — niepisanym warunkiem, który narzucił sam Jon.

I w takich chwilach jak ta bardzo się cieszył, że nikt nie stoi mu nad ramieniem z pytaniami o jego samopoczucie albo o to, jak mu pomóc.

Przynajmniej z jednej strony tak to odbierał, ale tą drugą, mniej zdystansowaną, odsunął już dawno temu.

Nie przespał tej nocy ani chwili, czując, jak wygrywa z nim gorączka i kiedy ta wreszcie ustąpiła, powinien już wychodzić do szkoły. Po poprzednim dniu nie zamierzał drugi raz popełniać tego samego błędu i zanim w końcu położył się do łóżka, napisał szybko Sally, że słabo się czuje i że dziewczyna ma się go nie spodziewać w szkole.

I najzwyczajniej w świecie w końcu poszedł spać, ale ciemność w jego śnie poruszała się jak masa strachu. Szum szeptów wydawał się rozpaczliwy, ale dobiegał znikąd i zewsząd równocześnie, aż Jonathan miał ochotę krzyczeć, aby w końcu usłyszeć coś poza nim, jednak nie był w stanie robić nic poza patrzeniem.

A patrzył w ten mrok, aż nie wyłoniło się z niego coś połyskliwego, chociaż nigdzie nie było prawdziwego światła, które mogło się odbijać od metalicznej tafli.

Złoty medalion zawisł w powietrzu na niewidocznej nitce, kołysząc się nieznacznie. Ociekał klejącą się krwią, lękiem i zdradą, choć Jon nie był pewien, skąd to wie, a jednak był tego pewien.

Karmazynowe stróżki ciągnęły się od góry i kroplami opadały w ciemność. Wytopiona w metalu gwiazda o ilości ramiona, której Jonathan nie dał rady zliczyć, błyszczała czerwienią, jakby to właśnie ona krwawiła.

Szepty przybrały na sile. Nadal były niewyraźne, ale przebijały się wśród nich coraz głośniejsze prośby i błagania, które chwilę później był już wdzierającymi się do jego głowy okrzykami bólu i przerażenia.

Księga BestiiWhere stories live. Discover now