Rozdział 3

317 11 2
                                    

— Troy? — zapytałam cicho. — Wszystko w porządku?

Odwrócił głowę po przerażająco długich trzech sekundach. Miał rozszerzone ze strachu źrenice, ale wyglądało na to, że nic mu nie jest.

— Tak. Nic mi nie jest. A tobie? — Odpiął pas, podniósł się na siedzeniu wyciągając rękę w moją stronę. Dotknął delikatnie miejsca między górną wargą, a nosem. — Rany Boskie, Nans, ty krwawisz!

Przytknęłam tam chusteczkę, faktycznie była czerwona od krwi.

— To nic — powiedziałam lekceważąco. Nic mnie nie bolało, prócz głowy, to najwyraźniej uderzenie i stres zrobiły swoje. — To tylko lekki krwotok z nosa. Nic poważnego.

— Jesteś pewna? — spytał z troską.

— Tak. Jestem pewna. — Rozejrzałam się po samochodzie. — Co teraz zrobimy?

— Pójdę zobaczyć jak to wygląda z zewnątrz — powiedział Troy, zaczynając gramolić się do góry. — Ale ty nie wychodź. Przynajmniej póki nie przestanie ci lecieć krew.

Nie protestowałam. Głowa zaczynała mnie coraz mocniej boleć, choć to raczej z emocji, niż po uderzeniu. Otworzyłam drzwi i mocno pchnęłam je do góry, a Troy musiał jakoś przecisnąć się pomiędzy mną a deską rozdzielczą. Kiedy był blisko poczułam zapach jego wody po goleniu, potu i rozgrzanego ciała. Zapachy, które kojarzyły mi się w większości z intymnymi chwilami. Ścisnęło mnie w gardle.

— Kiepsko to wygląda — odezwał się po kilku minutach. Patrzyłam ze środka jak obchodzi samochód i uważnie go ogląda. Zresztą sam przechył pojazdu uświadomił mi, że wydostanie się z tego rowu nie będzie takie proste. — I nie ma zasięgu.

Chciałam sięgnąć po swój telefon, ale nie było go w kieszeni. Najwyraźniej podczas wpadania w poślizg musiał wypaść i teraz leżał nie wiadomo gdzie. Spojrzałam na męża, bez słowa wyciągnęłam do niego rękę, żeby pomógł mi wysiąść. Z zewnątrz faktycznie kiepsko to wyglądało. Niewiele dzieliło samochód od drzewa, w dodatku było tak przechylone, że kołami z jednej strony nawet nie trzymały się ziemi. Byliśmy na zadupiu, z tego co pamiętałam z naszych wędrówek tymi drogami, najbliższa wioska znajdowała się wiele mil od mostu. Od wypadku nie minęło nas żadne auto, a szansa, że ktoś obok nas przejedzie była bardzo mała. Większość pewnie już siedziała przy kolacji, cieszyła się na jutrzejszy poranek Bożego Narodzenia. A my? Staliśmy bezradni na pustej drodze i nawet nie mogliśmy zawiadomić bliskich, bo nie było w tym cholernym miejscu zasięgu.

Objęłam się ramionami i ze zbolałą miną patrzyłam na zakopanego w śniegu forda.

— Mamy dwa wyjścia — odezwał się Troy zapinając kurtkę po samą szyję i narzucając na głowę kaptur. — Zostajemy tutaj i czekamy, aż ktoś będzie mógł nas z tego rowu wyciągnąć. Albo pójdziemy drogą, i gdy pojawi się zasięg zadzwonimy po pomoc.

— I do rodziców — dodałam.

— I do rodziców — potwierdził. Troskliwym gestem nałożył mi na głowę swoją czapkę, którą miał wcześniej wciśniętą do kieszeni swojej kurtki. Zauważył moje wypełnione łzami oczy. — Hej, Nans, będzie dobrze. Nic nam się nie stało, a to najważniejsze — powiedział pocieszająco, poprawiając ułożenie czapki na moich uszach. Zamrugałam szybko powiekami, żeby przegonić te zdradzieckie łzy. Nie chciałam w tym momencie okazywać słabości.

— Wiem. Tylko... Mam nadzieję, że twoje auto nie jest poważnie uszkodzone — wymamrotałam.

— Naprawię, nie przejmuj się, to tylko samochód. To co robimy? Zostajemy czy idziemy?

Pierwsza taka Gwiazdka [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz