Myśli ulotne

33 4 0
                                    

Widelec miękko zanurzył się w puszyste ciasto, ostrymi zębami odrywając niewielki kawałek. Ze środka wypłynął wodospad gorących jeszcze jabłek z cynamonem, a nad talerzem zaczęła unosić się nieuchwytna, niemal przezroczysta para, jakby ostatnie tchnienie umierającego.

Kawałek oddzielony od całości powoli zaczął znikać, zostawiając po sobie jedynie rozrzucone nieregularnie maleńkie okruszki. Wkrótce i po okruszkach nie zostało ani śladu. Zmyte pod lodowatym wodnym strumieniem zniknęły w czarnej dziurze odpływu.

Odłożył talerz na miejsce. Widelec obok talerza. Szafka zamknęła się z cichym protestem, a echo jej niemych słów odbiło się od pustych ścian bez koloru, po czym wróciło z powrotem i zamilkło. Wnętrze poszarzałej kuchennej szafki połknęło wszystkie dźwięki, pogrążając pokój w nieprzyjemnej, wibrującej ciszy.

Do ciszy można było się przyzwyczaić. Do powtarzającego się dzień po dniu nieustępliwego pukania do drzwi również. Było w tym połączeniu coś kojącego, coś co zapewnia o nadejściu nowego dnia, nowej nadziei.

Siadał czasami na nagiej podłodze, bardzo ostrożnie, by nie zmącić niesłyszalnych wibracji nieistniejącego dźwięku. Czekał aż głowa podsunie mu obrazy, które kiedyś zdawały się być bliskie rzeczywistości, nieistotne i powtarzalne, które uważał za nudne i niepotrzebne. Modlił się, bezgłośnie poruszając ustami, które z trudem układały się puste słowa, by przywołać tym samym wizje lśniących wieżowców, ogromnych, martwych kolosów ze szkła i metalu. Próbował przypomnieć sobie każdy szczegół, każde załamanie promieni słońca, odbijających się od od ich gładkich powierzchni. Przypominały lustra, które niewidzialną siłą przyciągały do siebie, kusiły i mąciły w głowach.

Rzadko widywał je w pełnej okazałości. Czasami myśli podsuwały mu jedynie mały fragment. Kawałek przezroczystych drzwi obrotowych, taflę pojedynczego okna albo krzywiznę załamującego się słońca.

Wstawał wtedy, powoli i ostrożnie, podchodził do poszarzałego od kurzu okna i patrzył niewidzącym wzrokiem ślepca, za którego się uważał. Patrzył, lecz nie widział. Otwierał szeroko oczy, jednak nie docierał do nich żaden obraz. Jedynie pustka szarego, monotonnego krajobrazu. Nie wiedział czy jego podwórko utrzymane jest w tonacjach chropowatej szarości, czy może rozkwitało soczystymi kolorami wiosny czy lata. Nie wiedział, nie potrafił zapamiętać.

Pukali do niego co jakiś czas. Czas, który teraz rozmywał się, tracąc pierwotną formę do której został przyzwyczajony i który stanowił dla niego niezmienną, stałą prawdę. Gdy pierwsze, początkowo nieśmiałe tonacje dźwięku powleczonych w skórę kości uderzających w drzwi docierały do jego uszu, rozpoczynał swój wyuczony, powtarzalny rytuał.

Opierał się o blat, krzyżował ręce, czekał. Czasami przyłapywał się na odruchowym, nerwowym zerkaniu na zamknięte drzwi. Na rozpalonej skórze czuł spływające leniwie kropelki potu, które codziennie wytyczały tę samą, powtarzalną trasę. Mokrą od potu dłonią przeczesywał włosy i poprawiał zawsze nierówno zapiętą koszulę. Gdy pukanie przybierało na sile, jego mięśnie drgały lekko, powoli budziły się do życia.

Czuł, że robi krok, potem drugi. Odwraca się, a jego dłoń wędruje niepewnie w stronę zamkniętej szafki, by wypuścić uwięzione w niej echo.

Pod wpływem delikatnego nacisku wilgotnej skóry, widelec zaczyna grać swoją zwyczajową melodię. Jego zęby odbijają się od pustego białego talerza, wykonując to samo, bezcelowe przedstawienie. Echo rozlewa się po pokoju, drażniąc nieprzyzwyczajone do jego dźwięku uszy.

Pukanie ustaje, widelec zatrzymuje się w połowie ruchu, nie dokończywszy swojego tańca na gładkiej powierzchni talerza. Nieistniejące ciasto znika, echo wibruje.

Pukanie zagubiło się gdzieś w oddalającym się dźwięku zamykanej szafki. Klamka drży, jakby z całych sił próbowała pozostać bez ruchu, jednak poddaje się z cichym westchnieniem podszytym zwątpieniem i głębokim zawodem. Potem wraca na swoje miejsce i zastyga w bezruchu, jakby zawstydzona swoją bezsilnością.

W pokoju robi się duszno, ciasno, bardzo głośno i obco. Ściany gubią swój lekki odcień szarości, robiąc się jeszcze bardziej niewyraźne niż poprzednio.

Widzą go, siedzącego na szorstkiej podłodze z szeroko otwartymi oczami, które martwe, wpatrują się w soczyście zieloną, ozdobioną drobnymi, wijącymi się roślinami zasłonę. Nie porusza się, zastygły w czasie, nieobecny dla świata i ludzi. Tylko jego pierś faluje nieznacznie w rytm miarowych wdechów i wydechów, utrzymujących jego nieżywe ciało przy życiu.

Podnoszą go, sapiąc z wysiłku. Nie pomaga im, nie potrafi wykrzesać choćby zalążka energii, która pobudziłaby jego uśpione mięśnie do pracy. Po raz kolejny pozwala im wykonać całą pracę. Zamyka oczy, a gdy otwiera je po paru godzinach bezsilnego trwania w stanie zawieszenia pomiędzy życiem a śmiercią, z dozą ulgi i zaskoczenia stwierdza oczywistą prawdę.

Echo wciąż wibruje w uszach. Ściany otaczają go swoją oczywistą szarą obecnością, do której powoli zaczyna się przyzwyczajać. Widelec i talerz leżą spokojnie, pobudzając zastałe myśli do powolnego odkrywania zapomnianych elementów układanki, która za każdym razem jawi się w innych odcieniach szarości. Okno i kolorowa zasłona, której nie pamiętał. Zapach ciasta. Ze spokojem powitał swoje więzienie, swoje ukojenie, życie i śmierć, których od dawna nie potrafił odróżnić.

Drzwi ponownie powitały suchą skórę i kości. Raz jeszcze rozległo się kojące pukanie, tym razem ciche, niepewne swojego istnienia. Dźwięk urwał się w połowie, tak nagle jak się rozpoczął. Nastała wroga cisza.

Myśli zmieniły swój bieg, kropelki potu ruszyły innymi, nieznanymi ścieżkami, kreśląc na gorącej skórze linie nieuzasadnionego niepokoju.

Jego ciało krzyczało, myśli pędziły, oddech przyspieszył. Nie słyszał nic. Nie czuł nic. Nie widział nic.

W jego głowie wyryło się słowo, którego nie znał.

Koniec. Koniec. Koniec.

Myśli ulotneWhere stories live. Discover now