Cars burn, heroes' turn

114 7 2
                                    

/Cars burn, hero's turn/


Samochody płoną, kolej bohaterów. Samochody płoną, bohaterowie odwracają się. Odwracają się od swojej ścieżki, od siebie, od swojej historii wybudowanej gdzieś na końcu tej drogi, którą obrali za kierunek ucieczki. Odwracają się, by spojrzeć na ogień. Odwracają się, twarze ukryte za maską, nigdy niezdartą z twarzy, nawet przed lustrem przywierała do strachliwego lica, wżerała się w struktury skóry, aż oczy nie wyszły białkiem do góry i mogły widzieć więcej, aniżeli kiedykolwiek patrząc jedynie przed siebie. Odwracają się powoli, plecami do siebie i jest w tym tyle dramatyzmu, że śnieg zatrzymuje się w połowie drogi ku śmiertelnym monochromatycznym płomieniom, które miały stanowić jego koniec. Śnieg, choć przywiany wichurą i spadły w metrach zasp, nie przyniósł chłodu ostatecznego. A zdawało się, że to od niego się właśnie zaczęło.

Oszronione korytarze umysłu, między którymi bohater przeskakiwał niezauważony przez podświadomość, bohater, który ścigał się z samym sobą – największym wrogiem. Bohater w odzieniu bezbarwy nieskazitelnej bieli, jaśniejszej i prawdziwszej niż śnieg czy białka oczu, był cieniem niebieskich świateł poranka najmroźniejszego dnia roku, którego to zniknęło słońce i nie można było wierzyć nikomu.

Bohater biegł, szukając drugiego bohatera, choć nie mógł liczyć na ocalenie. W labiryncie lodowych luster bohaterowie nie rozpoznawali się i negując istnienie własne i swego towarzysza, doszli do wniosku, że zawsze byli samotni i drugi bohater nigdy nie istniał. Gdy czerwone języki neonów piekielnego ognia zaczęły wdzierać się przez okna lodowych korytarzy, bohaterowie zmuszeni zostali do ucieczki w ciemność pozbawionej słońca burzy śnieżnej zatrzymanej w czasie. Nim silnik samochodu zawarczał wśród świstu mroźnego, szklistego wiatru, lodowe korytarze zostały strawione przez ogień, który panoszył się wśród śniegu, chcąc swym destrukcyjnym płomieniem zastąpić światu słońce.

Samochód pędzi środkiem drogi, kolejne białe linie zmieniają się w oczach jak przez potłuczony kalejdoskop. Świat ograniczony jest do łuny przednich świateł, w których blasku mienią się płatki śniegu. Przy tej prędkości wbijają się w szyby niczym igły, parzą niczym iskry, nieefektywnie, acz nieubłaganie, wypalają skórę. Takie znamiona bezczeszczą ciała lodowych ludzi, są profanacją odwiecznej czci słońca jako jedynego niszczyciela. Ogień, tymczasowy namiestnik tronu jasności, bękart światła – przecina horyzont swym krwistym mieczem. Bohaterowie odwracają się.

Na drodze przecinającej nicość, samochód staje. Bohaterowie wysiadają, odwróceni do światów ognia i lodu stają naprzeciw siebie i widzą lustrzane odbicia. Maski przywarte do twarzy po raz ostatni chronią bohaterów przed podwójną naturą opadającego śniegu. Ich powinnością jest podjęcie decyzji, ich powinnością jest pokazanie twarzy. Czy można stać skrytym wobec sądu?

Ja. Ja tutejszy, ja urodzony z oszronionym ramieniem. Ja, ciężko grzeszący. Ja, siedzący za sterem. Ja, zbłądzony w korytarzach. Ja, prowadzony na śmierć za posłuszeństwo. Ja, uciekinier. Ja, wierny słońcu. Ja, cień dnia upadku imperium. Ja, zły do szpiku kości. Ja, szukający wolności. Ja, stopiony ze śniegiem. Ja, upadły, wciąż na nogach. Ja, w biel odziany. Ja, pieczęć na listach. Ja, mianowany zbiegiem.

Ja. Ja tutejszy, ja urodzony z poparzonym ramieniem. Ja, zgrzeszyłem. Ja, kreator labiryntów. Ja, nawigator. Ja, w biel odziany, ja, wypalony czerwienią. Ja, Brutus. Ja, topiący śniegi. Ja, piroman z wyboru. Ja, dziecko w żywej pochodni. Ja, strzelający sam do siebie. Ja, nieocalony. Ja, umarły wielokrotnie. Ja, skazany na wielkość. Ja, powieszony podpalacz. Ja, czarny krzyżyk na listach. Ja, mianowany zbiegiem.

Żniwa ognia miały wkrótce być zebrane, bohater grzechu piromana zdziera maskę, pod którą płonie, on i spadające iskry stają się jednym. Bohater grzechu dezertera rozkrusza maskę, która zamarzła na szkło, nasiąkłszy ciekłym azotem jego oddechu. Bohaterowie ograbieni przez ciemność z wiary wiedzą, że nie są sobie równi, bratobójcza krew, która mogłaby się polać, wrze w żyłach i tężeje przy kościach. Przymarznięty do drogi samochód płonie. Dym wyżera oczy, dym otacza ich obu i dusi, dym jest jak szafot, każdy ruch zbliża bohaterów ku zapadni.

O, wielkie słońce, które zdecydowało się opuścić bohaterów w dniu ich próby! O, słońce, czyżbyś skandowało w chórze drugoplanowych dźwięków? Świst wiatru rozbrzmiewa znajomą uwerturą, każda pękająca szyba to bęben, który huczy, dudni, ogłusza, paraliżuje, bije coraz głośniej, bije niczym tętent końskich kopyt, marsz rzymskich żołnierzy. Któż, ach, któż mógłby ich teraz ocalić?

Śnieżny opad igieł rozrzedza dym, słodki smak powierza miesza się w ustach z krwią słońca, którą obaj niosą na rękach. Bohater grzechu piromana, wieszany po stokroć na kartach przyszłych historii, chwyta miecz horyzontu i odwraca się. Bohater grzechu dezertera czuje, że jego dłonie długo nie zabliźnią się po deszczu iskier. Na skraju drogi upada on na kolana i ręce po łokcie topi w śnieżnych zaspach. Przez oszronione ramię spogląda na bohatera, który odchodzi w stronę płonących domów ich dawnej chwały. Z popiołów powstanie jego królestwo. I rządzić będzie, dopóki scena nie stanie się zapadnią. Syn pożogi, zmartwychwstały Makbet.

Bohater grzechu dezertera odejdzie drogą przez zaspy. Pisane mu pozostać białym cieniem niebieskiego światła dnia bez słońca. Przeczeka na polach do roztopów i zginie z mocy kosmicznego imperatora, stając się pierwszą ofiarą rewolucji. Ziemia, przebudzona w porze ponownego odrodzenia, wyda na świat pędy, które wzrosną silne i owocne, napojone krwią straceńców popiołowych pól. Ich pierwsze kwiaty obrócą się ku słońcu. I wzrosną, i pogrzebią, w niewiedzy i zapomnieniu – doczekają zimy. 


Koniec

Cars burn, heroes' turnWhere stories live. Discover now