Odrzuceni byli ludźmi, których bogowie nigdy nie dopuszczali do bogactwa. Kochali tych, którzy starali się żyć, jednak potępiali zachowania odbierające innym szansę na dostatek. Każdy mógł zostać Odrzuconym — w tym mój ojciec, od urodzenia mający wszystko, czego dusza zapragnie. Jak mogła zachowywać się dotychczas posiadająca cały świat u swych stóp, nagle nieposiadająca nic osoba?
W jego wypadku był to obłęd. Nie pamiętam chwili, kiedy nie siedział w gabinecie, szykował na ekspedycję lub dbał o to, abym wyrósł na mężczyznę zdolnego podbić świat bogów. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, jednak nigdy nie spostrzegałem go inaczej niż surowego nauczyciela, nieznoszącego sprzeciwu i niekompetencji. Za każdy błąd czekała mnie kara i w przyszłości powiadano, że się w niego wdałem: tak samo jak on nienawidziłem błędów i wszystko musiało działać jak w zegarku.
W okresie mojego dojrzewania królestwo przeżyło dwa najazdy, w których uczestniczyłem. Pierwszy miał miejsce, gdy skończyłem jedenaście lat i ojciec siłą zaciągnął mnie na pobojowisko ze słowami na języku: to twoja rzeczywistość. Oswajaj się.
I rzeczywiście z biegiem czasu przestałem reagować na śmierć, ale nie wiem, ile to działanie eliksirów i magii, a ile faktycznego przebywania ze zmarłymi.
Szybko pojąłem, że urodziłem się w jednym celu. Matka powtarzała, że bogowie dają życie tym, którzy są potrzebni na świecie, a nasz świat potrzebował króla; mnie. Jednak nie jej słowa przypominałem sobie w ciężkich chwilach, a ojca.
Dzięki niemu zrozumiałem, że żyłem, aby przelać krew na Świętej Ziemi. Po to uczyłem się sztuki walki, po to spędzałem dnie na strategiach i treningach. Do realizacji jego pragnień chłonąłem tyle wiedzy i doświadczenia, ile mogłem, aż najbardziej zbliżonym do mojego wieku kompanem — swoją drogą ubłaganym przez matkę, wychodzącą z założenia, że muszę przebywać pośród rówieśników — został piętnastoletni żołnierz.
Miałem wtedy sześć lat.
Wielu wpływowych ludzi uważało, że zamiast o wojnach, powinienem zacząć uczyć się polityki i dworskich zwyczajów. Zacząłem, wszystko wpisano w plan zajęć, ale w pewnym momencie sam zdecydowałem ich unikać, z drewnianym mieczem w ręku uciekając przed natrętnymi spojrzeniami dam i zarozumiałych profesorów. Maniery za nic mi pomogą w odnalezieniu bramy do Hasajli, żeby przeprowadzić przez nią setki żołnierzy i odrąbać bogom głowy — myślałem i tak właściwie wciąż podzielam to zdanie.
Matka zawsze powtarzała, że mam zostać królem. Ojciec zaciekle wpajał, że urodziłem się, aby pokonać bogów.
Moim osobistym celem było zostanie nowym królem w świecie bogów.
W przeciwieństwie do rodziców nie miałem zamiaru nikomu oświadczać, czego chcę dokonać. Z lekcji, które w pamięci zapisałem jako "bezużyteczne", mimo wszystko nauczyły mnie jednego. Bogowie nie dali mi życia na wyłączność. Należało do matki, ojca, ludu. Nigdy nie było w pełni moje i rozumiałem, iż żeby takie się stało, muszę zniszczyć istoty, które takim mnie uczyniły — to akurat mój wniosek.
Błogosławieństwo Świętej Kapłanki, głosu bogów, raz dane nie może zostać odebrane. Wszyscy wiedzieli, że tylko dlatego mogłem się urodzić; dlatego wywołanie poronienia, gdy byłem w łonie księżniczki, zostałoby surowo ukarane i przestępca nie tyle ryzykował wyrzuceniem ze społeczeństwa, co Odrzuceniem. Drugiego Odrzuconego w ciągu dekady społeczeństwo nie potrafiłoby udźwignąć, nikt też nie ośmieliłby się zaaranżować morderstwa — przecież z Hasajli widać wszystko. Już lepszy syn Odrzuconego na tronie.
Moja matka wciąż była księżniczką z nałożonym obowiązkiem przedłużenia dynastii, jako ostatnia kobieta z bieżącej królewskiej dynastii, i nawet jeśli posiadała męża, przekonana przez arystokrację, postanowiła urodzić nowego dziedzica.
Jak nikt rozumiała konsekwencje obłędu ojca i odczuwała kompletny brak poparcia w koronowaniu jego dziecka.
Dlatego, dopóki nie umarła, próbowała urodzić drugiego syna. Zostawiła po sobie cztery księżniczki. Nie zdoławszy dać królestwu drugiego księcia, szlachta musiała obejść się smakiem z pozbawienia mnie pozycji dziedzica, czy nawet prawa do sukcesji. Gdy ich ostatnia nadzieja odeszła, jedyne, co mogli zrobić, to czekać, aż zasiądę na tronie, co się zresztą nigdy nie wydarzyło.
*
W moim drugim życiu, a pierwszej reinkarnacji, wspomnienia powracały stopniowo. Zginąłem w walce z elfami zamieszkującymi jaskinię bożków. Pojawiłem się w ciemności, która po czasie niemożliwym do określenia rozmyła się przez oślepiające światło. Oprzytomniałem mając jakoś pięć lat, gdy zagubiony między przeszłością a teraźniejszością, próbowałem odnaleźć swojego pierwszego ojca — w tamtej rzeczywistości zapisanego jako mordercę, który prawie unicestwił rodzinę królewską. Jedna z księżniczek, najstarsza siostra, po mojej śmierci wraz ze swoim narzeczonym odkryła jego zbrodnie i kilka lat później urodziła syna.
Przepowiednia Kapłanki spełniła się, na tronie zasiadł syn Pierwszej Księżniczki, a mnie zapamiętano jako księcia, któremu odebrano wolność, niedoszłego króla — ofiarę oszalałego Odrzuconego.
Zanim sobie o wszystkim przypomniałem, u mojego drugiego "ja" odkryto niezwykły talent magiczny. Bowiem magia z poprzedniego życia zachowała się w duszy oraz wyłapywałem ze wspomnień część zaklęć, moja postać zdecydowanie zaczęła przedstawiać naturalnego geniusza, opanowującego magię za jednym mrugnięciem oka.
Urodziłem się jako syn pokojówki i stolarza, więc nie mieliśmy wiele, ale dawaliśmy sobie radę. W wieku ośmiu lat, z pomocą rekomendacji od lokalnego magika, przyjęto mnie do pobliskiej akademii magii. Krótko później okazało się, że moja wiedza przewyższa niektórych nauczycieli — i postanowiono odesłać mnie do szkoły w stolicy. Pomoc finansowa, jaką wtedy otrzymaliśmy, pozwoliła mi odetchnąć.
Nie mogłem dłużej zostać królem królestwa, ale chciałem dopiąć swego. Zyskując na sile, po raz kolejny wkroczyłem do jaskini bożków. Czekała na mnie w każdym wcieleniu. Stawałem się potężniejszy, ćwiczyłem ciało i duszę, dzięki czemu za każdym razem dochodziłem dalej, niż wcześniej.
Obserwowałem, jak czasy się zmieniają. Rodziłem się w różnych warstwach społecznych i doświadczałem rozwoju świata na własnej skórze. Magia przestawała być ekskluzywnem tylko dla bogatych. Czytać i pisać uczyli się wszyscy, a szlacheckie rody zaczynały mieszać się z pospólstwem i wymierać. Minęło już tyle czasu, że nagromadziłem zbyt wiele wspomnień, aby choćby pamiętać imię mojej pierwszej matki, czy nazwę królestwa, którym miałem władać, a którego istnienia nawet karty historii zapomniały. Jedno jednak pozostawało niezmienne.
W każdym życiu żyłem, aby podbić Hasajlę. Nienawiść ojca stała się moją nienawiścią, a satysfakcja z gromienia przeciwnika jednym uderzeniem była tym, czego szukałem. Pragnąłem siły, z każdą reinkarnacją zdobywałem jej coraz więcej, ale i chciałem w coraz większej ilości. W pewnym momencie przestałem się kryć ze swoją obsesją i jedno z moich imion zapisało się jako geniusz-szaleniec. Nikt przecież nie "uczył" się szybciej ode mnie, nikt też nie był na tyle zbzikowany na punkcie bogów i sposobu na odnalezienie bramy do ich świata, tak, żeby uniknąć konfrontacji z pewnym długowiecznym elfem.
Jak dotąd zabił mnie za każdym razem, gdy tylko nasze drogi się ze sobą krzyżowały. Został jedną z nielicznych stałych w moim niekończącym, ciągle innym żywocie. Można powiedzieć, że wypełnia mnie z tego względu wdzięczność. Jeśli wcześniej dawałem radę udawać, że moje "ja" jako geniusz-szaleniec było chwilowym załamaniem, tak bez tego upartego elfa mogłem kompletnie zatracić siebie.
O nim za chwilę opowiem więcej.
CZYTASZ
Ostatnie życie
FantasíaŻyłem tak, jak mnie nauczono: dla podbicia Hasajli, ziemi zamieszkanej przez bogów. Miałem pomścić nieziszczone marzenia ojca i posiąść ją na własność oraz... napluć na nią w obecności bogów, zanim skróciłbym ich o głowy. Żyłem ku temu celu. Wszyst...