Rozdział 28

3.1K 192 58
                                    

Kiedy wjeżdżamy na wypełniony samochodami parking restauracji, leje jak z cebra, a nigdzie nie ma wolnego miejsca.

– Chyba jednak sobie darujemy. Przy takim obłożeniu zaserwują nam obiad na kolację. – Widzę po minie Jeremiego, że ma ochotę zawrócić na drogę. Ale ja jestem już tak głodna, że tylko przebieram nogami, żeby wysiąść.

– Weźmiemy najpierw zupę. Na nią pewnie nie trzeba będzie długo czekać. – Wypatruję przez ścianę wody, gdzie moglibyśmy stanąć. – O, tam pod lasem jest pusto. – Wskazuję na oddalone od zajazdu zarośla z błotnistym klepiskiem, które zdecydowanie nie jest parkingiem. Przypomina raczej miejsce dzikiego postoju dla grzybiarzy.

– Dobra. Wyrzucę cię przy wejściu, żebyś nie zmokła, i odstawię auto – mówi JJ, po czym okrąża budynek.

Wyskakuję z samochodu, w strugach deszczu przebiegam kilkanaście metrów, wpadam do środka i otrzepuję się jak mokry pies. Rozglądam się po wnętrzu stylizowanym na górską karczmę. Coś nie mogę się rozstać z tymi górami.

W dużym kominku pali się ogień, na ruszcie smaży się mięso, przy drewnianych ławach siedzi pełno ludzi. Jest ciepło, gwarno, pachnie apetycznie.

Zdejmuję kurtkę, wieszam ją obok wejścia i zerkam ukradkiem na talerz siedzącej obok kobiety. Jest wypełniony po brzegi schabowym z ziemniakami i kapustą. O rany, ale tu dają gigantyczne porcje. Mój żołądek wjeżdża z piskiem, że też chce tyle: teraz, zaraz, już!

– Kurde, ile ludzi – słyszę za sobą głos Jeremiego.

Odwracam się i na jego widok tracę oddech. Strząsa dłonią z włosów krople deszczu, a te spływają mu po skroni. Zarost mieni się jak obsydian w świetle księżyca. Czuję mrowienie w podbrzuszu, przypomina mi się bowiem tamta noc, kiedy uciekaliśmy przed deszczem i skryliśmy się w chacie. Jak to możliwe, że mimo tylu chwil spędzonych wspólnie na niesamowitym seksie, ja nadal w pamięci mam tak żywy obraz naszego pierwszego razu? Janson wygląda teraz tak pociągająco, że mam ochotę uwiesić się na nim jak łańcuch na choince. Ale oczywiście tego nie robię. Bo po pierwsze, to nie święta, a po drugie, takie wiszenie Julki na Jansonie nie wpasowuje się w ramy seksu bez zobowiązań. Zwieram poślady i ruszam w stronę lady, żeby złożyć zamówienie.

Stoimy w kolejce dobrych piętnaście minut. Jestem tak głodna, że wciągnęłabym nosem wszystko, co skwierczy na znajdującym się obok grillu. Mam też ochotę na jakąś gorącą zupę – wyrazistą w smaku, od której będą szczypać mnie ślinianki. W rezultacie decyduję się na kwaśnicę na wieprzowinie, a na drugie danie biorę filet z kurczaka z grilla, frytki i surówkę z ogórków kiszonych. Jeremi wybiera karkówkę (też z grilla), pieczone ziemniaki i surówkę z kapusty pekińskiej. Do picia bierzemy piwo bezalkoholowe.

– Usiądziemy tam, przy kominku? Zmarzły mi ręce – rzucam, kiedy odchodzimy z numerkiem w poszukiwaniu wolnego stołu.

Jeremi wywraca oczami.

– Przecież przez całą drogę chodziło ogrzewanie.

– Po drodze z auta do restauracji zdążyłam zmarznąć.

– To było jakieś dziesięć metrów.

– Co nie zmienia faktu, że na zewnątrz jest zimno.

– Jest siedemnaście stopni, więc...

– Julka? Julka Kabat? – Przerywa mu męski głos.

Jakiś facet w garniaku wyrasta tuż przed nami i patrzy prosto na mnie.

Przyglądam mu się, ale go nie rozpoznaję. Twarz niby znajoma, nie mam jednak pojęcia, kto to, u diabła, jest i skąd mnie zna.

– Marek Walicki – przedstawia się. – Studiowaliśmy razem dziennikarstwo.

(Nie)zdobyta. Tom 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz