𝘤𝘦𝘵𝘵𝘦 𝘳𝘰𝘴𝘦, 𝘤'𝘦𝘴𝘵 𝘭𝘢 𝘱𝘳𝘦𝘮𝘪𝘦̀𝘳𝘦 𝘥𝘦 𝘭'𝘢𝘯𝘯𝘦́𝘦.

113 12 8
                                    

Wzbity w powietrze kurz lśnił drobinami, z chwilą, w której zetknął się z porannym światłem promieni, wpadających przez oprawione w białe ramy, wysokie okna.
Przykryte mlecznymi płachtami dzieła sztuki dumnie piętrzyły się na skrzypiącym, dawno niepolerowanym parkiecie z jasnego drewna, zajmując miejsce tuż przy ścianach galerii.
Przestrzenna sala wypełniona była ciszą, niezakłócaną przez zgiełk, budzącego się do życia miasta, tuż za fasadą budynku.
Cichy oddech przerwał idylliczny obraz oczekiwania, z chwilą w której wybrzmiał, tym samym zaburzając wewnętrzny porządek.

Skrzypnięcie parkietu oznajmiało, iż ktoś oprócz wypełnionych duszami artystów przedmiotów, znajduje się w pomieszczeniu wraz z nimi.
Pośród ścian roznosiło się echo powolnych kroków, kierowanych wprost w centralną część pomieszczenia. Chód postaci był niezwykle delikatny, niemal wypełniony subtelnością, z chwilą, w której zajęła miejsce na niskim, obdrapanym krześle.

Spojrzenie niebieskich oczu wędrowało po płótnie, uważnie śledząc każde pociągnięcie pędzlem.  Uniósł bladą dłoń, naśladując ruchy artysty makabrycznego obrazu, przecinając palcami powietrze tuż przed sztalugą. Studiował każde zamachnięcie, a także niepewnie poprowadzone linie odwzorowując w umyśle kolejność ruchów. Intensywna czerwień punktowo krzepła, zmieniając kolor na brunatny.

Zerknął na leżące, pod jego stopami, ciało kobiety w średnim wieku. Martwe oczy utkwiła w sklepieniu sufitu, bezowocnie szukając pomocy, która nie nadeszła.
Ręce pośmiertnie ułożone wzdłuż ciała, wcześniej zaciskała wokół nogi krzesła, na tyle mocno że połamała na nich płytki sztucznych, beżowych paznokci. Pędzle, którymi malowano jej krwawy portret zniknęły z miejsca pracy malarza, podobnie do skalpela, którym rozpłatał jej tętnicę szyjną.

Po chwili konsternacji wstał z zajmowanego miejsca, kierując się z powrotem w stronę wyjścia. Zostawiając za sobą zalegające na parkiecie zwłoki w białym kostiumie, wyminął gnieżdżących się wokół drzwi funkcjonariuszy, do tej pory obserwujących jego pracę, po czym odszukał spojrzeniem lekarza. Blondyn zmarszczył brwi, uwypuklając tworzącą się zmarszczkę między nimi. Mężczyzna sprezentował mu gniewny wyraz twarzy, w międzyczasie kierując do niego słowa, jednak Shrlock bez trudu zignorował jego komentarze, pogrążając się w zamyśleniu.

Schodził w pośpiechu po białych stopniach prowadzących do galerii sztuki, nie mogąc pozbyć się uczucia roztargnienia, która pustoszyła jego umysł.

Przyswoił niezbędne do rozwiązania zagadki informacje, pochłaniając zmysłami każdy szczegół miejsca zbrodni, ale pierwszy raz w jego życiu miał trudność z wyznaczeniem priorytetów. Uniósł rękę w kierunku jadącej z naprzeciwka taksówki, obserwując jak pojazd zwalnia.

—Możesz na mnie poczekać? —głos Watsona wybrzmiał tuż obok niego. Przyspieszonym oddechem zdradzał swój pośpiech, by tempem nadążyć za detektywem.
—Nawet nie zdążyłem wejść. —dodał oskarżycielskim tonem, po czym przywitał się z kierowcą dyktując adres. Sherlock skupił spojrzenie za szybą, obserwując mijane budynki, których fasady zmieniały się z każdym pokonanym przez nich skrzyżowaniem, co jakiś czas prezentując typowe dla Londynu kamienice stojące w rzędach tuż obok siebie. 

—Wszystko już wiem, a twoje spostrzeżenia tym razem były mi zbędne. —oznajmił ucinając rozmowę już na samym jej początku. Musiał uporać się nie tylko z morderstwem, dlatego też chciał jak najszybciej wrócić do domu, by pogrążyć się w analizie zebranych informacji. Czuł jak jego siły w całości angażują się w pracę intelektu, który intensywnie rozważał scenariusze hipotetycznych wydarzeń.

Siedział na kanapie, opierając łokcie na udach. Zgarbiony i zamyślony, trwał w milczeniu od ponownego pokonania progu wynajmowanego mieszkania. Nie fatygował się, by zdjąć wierzchnie okrycie, w dalszym ciągu nosząc na ramionach czarny materiał płaszcza. Ignorując otaczające go przedmioty, prowadził prywatne śledztwo, z uporem chcąc poznać genezę jego wewnętrznych przemian. Ciepłe, żółte światło latarni wpadało przez okno, strugą rozjaśniając jego profil, a także zarysy bałaganu ciągnącego się od parapetu. Ciszę między ścianami, przerwał odgłos uderzenia kończyny o poręcz schodów, a także późniejsze przekleństwo wydobywające się wprost z ust Johna.
Ciężkie kroki skierował w stronę kuchni, włączając wiszącą przy suficie żarówkę, rozjaśniającą bladym, zimnym światłem pomieszczenie. Odgłos wody wypływającej z kranu był nienaturalnie głośny, tym samym wyrywając detektywa z bezruchu.

Lekarz otworzył skrzypiące drzwi kuchennej szafki, po czym postawił na blacie kubek, zastanawiając się nad lokalizacją słoika wypełnionego herbatą.
Kierowany przeczuciem postanowił zajrzeć do salonu. Sądził, że z racji późnej godziny Holmes jest pogrążony we śnie we własnej sypialni, jednak ku jego zaskoczeniu mężczyzna tkwił w tym samym miejscu, a nawet w tej samej pozycji, od czasu kiedy się z nim żegnał.

—Co się z tobą dzieje? —spytał, mając w pamięci wspomnienia zachowania przyjaciela, który to od miesiąca powtarzał schemat nietypowego, nawet dla tak ekscentrycznego człowieka, działania.
Od trzydziestu, szalenie długich dni Sherlock Holmes był dla niego głównym powodem narastającego zmartwienia.
Niechętnie podejmował się prowadzenia kolejnych spraw, dodatkowo niedbale traktując te trwające.
Izolował się od kontaktów międzyludzkich, co nie było czymś niezwykłym, jednak to co w szczególności zabolało Watsona, to gnieżdżące się w zakamarku jego umysłu przeświadczenie, że jest on pierwszy na liście osób których unika.
Zauważył, że jest niemal nieobecny, a powód zmiany i dziwacznych czynów w pewnym sensie go przerażał.
Siedzący na kanapie mężczyzna był w jego oczach ucieleśnieniem wiedzy, z rzadkością nie mogąc odnaleźć rozwiązania. Radził sobie z każdym krwawym miejscem zbrodni perfekcyjnie, dodatkowo bezbłędnie odnajdując sprawcę.
Nie miał w zwyczaju przeżywać traumatycznych widoków martwych, ludzkich ciał, a można powiedzieć że raczej cieszył się na spotkanie z nimi.
Do tej pory przeszli stanowczo za dużo, dlatego też John z przekonaniem mógł stwierdzić, że w całej swojej osobie Sherlock jest chodzącym ideałem, a sprawa którą ukrywa musi być dramatycznie skomplikowana.

—Próbuję to ustalić. —odparł, przenosząc wzrok na przyjaciela stojącego w progu salonu. Nie rozumiał dlaczego do jego nozdrzy dotarł różany zapach, wżerający się w jego umysł niczym pasożyt.


Drox dro Nokn Byco Cvkcrob bodebxc
10

𝘳𝘰𝘴𝘦𝘴 𝘥𝘦 𝘫𝘢𝘳𝘥𝘪𝘯 |𝘑 𝘖 𝘏 𝘕 𝘓 𝘖 𝘊 𝘒|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz