część pierwsza. zanim

228 10 17
                                    

CZĘŚĆ PIERWSZA

ZANIM: Seria niefortunnych zbiegów okoliczności.


Bardziej przed.

Tej nocy nawiedza mnie sen o duszności.

Jakby powietrze docierało do moich płuc wąskim przesmykiem pełnym skrzepów i zatorów. I chociaż nic mnie nie przygniata, czuję ciężar wszystkich ludzi kłębiących się tłumnie na mojej piersi. Pod ich naciskiem trzeszczą żebra, wyginają się w łuk ku środkowi. I w żaden sposób nie mogę ich z siebie zepchnąć, bo gdy dotykam klatkę piersiową dłońmi, jest pusta. Brak ciężaru wierzchniego.

Jednak nie na tym polega tragizm.

Tragizm pojawia się z chwilą, w której kończy się sen, rozbudzona siadam na łóżku, a ciężar pozostaje ten sam. Ta sama duszność. To samo przygniatające życie.

Ta sama czarna kawa z ekspresu przelewowego. To samo odbicie małych piersi w lustrze. Ten sam widok za oknem i ten sam od niechcenia skoszony trawnik. Ta sama poranna rutyna w łazience i niezmienna monotonia w porze lunchu. Ta sama perspektywa spokojnego i stonowanego życia, którego nie chcę.

Upuszczam wysoki tonem krzyk w poduszkę, korzystając z rzadkiej nieobecności rodziców. Potem drugi. Potem orientuję się, że to działa, że uchodzi ze mnie część stęchłego powietrza i zgnilizny, i wrzeszczę raz jeszcze.

Słońce wkrada się do salonu przez rozsunięte zasłony, szepcze ponętnie: wyjdź z jaskini, posmakuj światła. Otwieram drzwi na taras, zastałe powietrze skumulowane w granicach ogrodowego żywopłotu uderza mnie w twarz. Bosymi stopami wchodzę w trawę. Oddycham - zupełnie jakbym nie robiła tego dotychczas. A i ten oddech wypełnia mi płuca jedynie w połowie. Druga połowa jest próżnią, która powoli wprowadza totalitaryzm na całym obszarze.

Drzewa kołyszą się zauważalnie, choć późnowiosenny wiatr ze wschodu wziął dziś dzień wolny. Pąki kwiatów na wpół otwarte, ni to czerwone, ni pomarańczowe, wcale nie bliskie różu. Niebo złowieszczo intensywne, mieszanina granatu z przewagą błękitu. Powietrze nieruchome, cząstki azotu i tlenu wiszące pod sklepieniem niemrawo obijają się o siebie w zastygłej przestrzeni. A ptaki są ospałe.

Podchodzę do nich równie niespiesznie, próbując dotknąć skrzydło jedno ze skrzydeł - choćby krawędź czy strzęp pióra. Jakoś je ożywić. Z myślą, że zerwą się raptownie i polecą w nieruchomym powietrzu pod intensywne niebo, przejeżdżam palcem wzdłuż ciemnoszarego pierza. Ale nic się nie dzieje. Żadnego podrywu. Jakby one też się dusiły w nieograniczonym powietrzu, które mają do dyspozycji.

Nagle para rąk chwyta moje biodra, zauważam czubki palców, jeszcze zanim widzę twarz. Ta sama para rąk odwraca mnie do siebie przodem i przyciska do piersi.

A ja się duszę.

-Zamykaj drzwi na klucz, kiedy zostajesz w domu sama.

-Bo ktoś cię może ukraść.

Postaci są trzy, dwie męskie i jedna kobieca. Pierwszą z nich jest Alan – przyjaciel mojego wybranka i wybranek mojej przyjaciółki. Drugą jest ona – Alex – moja bratnia dusza. A trzecia to Dennis, chłopak, mój. Jest jednym z głównych powodów moich duszności - w skrajnie nieekscytującym znaczeniu.

Dlatego oddalam się nieznacznie. Raptem pół kroku od niego. Ozdabiam usta uśmiechem, którego szczerość pozostawia wiele do życzenia, i udaję spełnioną dziewczynę w związku dającym spełnienie.

Dennis to dwudziestojednoletni blondyn o cerze pamiętającej młodzieńczy trądzik. Jest wysoki, może nie postawny, ale i nie kościsty. Jest... żaden. Tak, żaden to najlepsze określenie, jakie można mu przypisać. Sympatyczny, zabawny, względnie opiekuńczy, a przy tym absolutnie nijaki. Koncentrat nudy i braku fantazji. Albo to moje odczucia są wypaczone.

Sztuka oddychania I JBFFOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz