Espresso.

359 34 1
                                    

Coraz cięższe burzowe chmury zasnuwały nowojorskie niebo. Horyzont niemalże uginał się pod ich ciężarem. Ktoś by pomyślał, że aura stawała się z godziny na godzinę coraz bardziej złowroga. Jeżeli ktoś w ogóle zwróciłby na nią uwagę. Steve nie zwracał. Tym razem nie odnajdował w niej niczego, co by mogło dłużej go zatrzymać. Jego myśli wciąż i wciąż nawiedzał jeden człowiek. Nie potrafił zostawić tego w spokoju. Nie rozumiał, nie pojmował. Nie potrafił ogarnąć. A w im większą psychiczną frustrację wpadał, tym bardziej chciał go ponownie odnaleźć. Nawet nie chciał pytać „dlaczego?". Chciał go po prostu przytulić i powiedzieć, że już nigdy przenigdy go nie zostawi. Tak, czuł się winny. Jak zawsze. Kapitan Ameryka wiecznie dźwigał na swoich barkach poczucie winy całego świata.

Uniósł do ust niewielką białą filiżankę, wypełnioną kawą. Przyjemne ciepło rozlało się wraz z płynem po jego wnętrzu. Ogrzewało jednak dosłownie na moment. I nie potrafiło ogrzać duszy Steve'a.

Odetchnął, rzucając przeciągłe spojrzenie po wnętrzu kawiarni, w której się znajdował. Była przytulna, utrzymana w kremowych barwach. Na ścianach pokrytych jasnobrązowymi cegłami wisiały obrazy przedstawiające kawy, herbaty, filiżanki, imbryki, całe zestawy na zaparzania ulubionych napojów i delektowania się nimi. Wszystko w stylu vintage. Rogers lubił to miejsce. Pierwszy raz pokazał je Bucky'emu dokładnie 7 lat temu. Pamiętał dość obojętny wzrok przyjaciela, lekkie wzruszenie ramionami i jego komentarz: „No może być". Buck zawsze był oszczędny w słowach i gestach. Jednak później sam zaproponował wizytę w tym miejscu i w ten sposób stała się ich wspólną ulubioną kawiarnią. Przychodzili tutaj czasami rano, czasami popołudniami. Wybór kaw był ogromny, ale James najczęściej pił espresso. Steve namawiał go na spróbowanie czegoś innego, co zawsze sam starał się robić, ale Bucky był nieugięty. Chociaż właściwie nie bronił się przed próbowaniem nowych kawowych specjałów – prosto z filiżanki Rogersa.

Uśmiechnął się na wspomnienie wizyt w tym miejscu. Zawsze siadali dokładnie tutaj, dokładnie przy tym oknie, przy którym usiadł teraz Steve. Espresso jednak nie smakowało już tak samo.

Tak wiele się zmieniło, od kiedy Bucky odszedł. Gdyby teraz nagle wrócił, Kapitan straciłby chyba cały tydzień, żeby mu wszystko opowiedzieć. I tak chętnie by to zrobił. Nie łudził się jednak powrotem. Minęły 3 lata od kiedy Barnes przepadł. Steve bardzo nie lubił wracać do tamtego dnia i tamtego momentu, w którym zdał sobie sprawę, że Jamesa już nie ma. A jednak robił to codziennie. Analizował, strzępiąc swoje myśli, katując umysł, szarpiąc duszę. „Jeżeli postąpiłbym inaczej... Jeżeli nie spóźniłbym się te kilka minut... Jeżeli nie posłuchałbym Tony'ego..." Tak, ile razy powtarzał to wszystko. Tony... Nie, nie obwiniał go za nic. Każdy jest odpowiedzialny za siebie, za swoje decyzje. Stark nie był w tej sytuacji niczemu winny, a przynajmniej Kapitan nie chciał go obwiniać. Najłatwiej jest zrzucić winę na kogoś innego, samemu starając się wybielić. Steve tak nie potrafił. Zawsze całą winę brał na siebie. Mógłby zarzucić Bucky'emu, że go nie posłuchał; że był za mało otwarty; że nie poczekał; że nie dał sobie pomóc. Wtedy jednak w głowie Rogersa rodziła się pewna myśl – „to ja powinienem coś zauważyć. To ja powinienem zorientować się, jak bardzo źle było z Buckym. To tylko i wyłącznie moja wina."

Zadręczanie się stało się typowym dziennym rytuałem Steve'a. Ostatnio miał na nie zdecydowanie więcej czasu, co mogło tylko pogłębiać gorszy stan psychiczny Kapitana.

Zawsze był człowiekiem silnym psychicznie. Niezłomnym w każdej sytuacji. Nie tracącym nadziei. Świat tak bardzo się zmienił, stracił tak wielu bliskich, a wciąż starał się trwać w przekonaniu, że jest w stanie znieść to wszystko z podniesioną głową. Jednak nic nie ciążyło mu tak, jak odejście Bucky'ego. Kompletnie nic.

Dopił kawę, odstawiając filiżankę na jasnobrązowy stolik.

- Nie taka zła ta kawiarnia. Może być – odezwał się ktoś za jego plecami. Ten głos poznałby wszędzie, nawet jakby był półprzytomny i majaczył w gorączce.

Odwrócił się prędko, by móc zlustrować wzrokiem stojącego przed nim mężczyznę. Nieco wychudły i na ciele i na twarzy. Włosy wciąż przydługie, ale zdaniem Steve'a bardzo do niego pasujące. Niewinny, nieco niemrawy uśmiech błąkający się na ustach.

- Bucky – szepnął, rzucając się przyjacielowi na szyję.

To było jak sen. Może śnił? Nie, to nie był sen. Bucky był bardzo materialny, czuł go pod palcami. Czuł jego zapach. Jego Bucky był znów przy nim.

Nie dbał o nic. O to, gdzie był, o to, czy ktoś patrzył. Spojrzał w oczy Barnesowi i połączył ich usta w pocałunku. Stęsknionym, wyczekiwanym, pełnym uczuć.

- Smakujesz espresso – szepnął Barnes, gdy wreszcie Steve pozwolił mu na zaczerpnięciu tchu. – Zamówiłeś dla mnie?

- Zamówię ci ich miliony, tylko już nie odchodź.

Ich czoła zetknęły się ze sobą. Ciała wciąż trwały w uścisku. Steve przymknął oczy, nie mogąc uwierzyć w nadmiar szczęścia jaki spotkał go tego dnia. Okazało się, że burzowe niebo może zwiastować coś dobrego. A może to właśnie to espresso... 

To nie senOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz