Drzwi I Przedpokój

11 0 0
                                    


     Nigdy nie zapomnę swojego pierwszego pokoju. Co prawda nie był zbyt duży, ale dla potrzeb trzyosobowej rodziny w sam raz. Rodzice nauczyli mnie tego, że rozmiar nie gra kluczowej roli, lecz logiczne zaplanowanie przestrzeni. Dlatego też każdy dysponował własnym łóżkiem, szafką nocną, a zostawało sporo miejsca i na małe biurko, i na regał z książkami. Mieliśmy również wspólną kanapę, na której zasiadaliśmy, kiedy w telewizji puszczali coś ciekawego. Z perspektywy czasu stwierdzam, że nie wiem, co tak bardzo pociągało nas w kolorowych migających obrazach – na pewno nie oglądaliśmy tego ot z nudów, bo teleodbiornik w naszym mieszkaniu nie stanowił z pewnością jedynego źródła rozrywki.

Moim ulubionym programem był teleturniej „Złote drzwi". Nie należał do szczególnie skomplikowanych, w każdym odcinku widzieliśmy, jak uczestnicy stają przed wyborem jednych z trojga drzwi, dokładnie takich samych, pomalowanych z góry na dół brązową, lśniącą farbą. Trudno mi jednoznacznie określić, czy to co działo się na ekranie, zostawało wcześniej zaplanowane, czy też nie. Aczkolwiek pełne determinacji miny zawodników pozwalały mi wierzyć, przynajmniej jako dziecku, że naprawdę zależy im, by wybrać właściwie. Show prowadził młody mężczyzna, elegancko ubrany, o stentorowym głosie. Z każdym gościem przeprowadzał krótką, często dowcipną rozmowę, dlaczego zdecydował pan/pani wziąć udział w programie, jakie są pana/pani zainteresowania, i tak dalej. Konwersacje przebiegały według jednego utartego schematu, a zawodnicy wygłaszali kropka w kropkę identyczne motywacje swojego uczestnictwa, ale mimo tego śledziliśmy tok ich wypowiedzi z niesłabnącym zainteresowaniem. Po kilkuminutowej prezentacji miała miejsce część właściwa – mianowicie wskazanie odpowiednich drzwi. Za jednymi nie było niczego poza ścianą. „No nic, tym razem się nie udało, proszę pana. Ale zawsze mogło być gorzej." – Mówił konferansjer w wypadku, gdy wybór padł akurat na te. Z kolei drugie wydawały mi się zawsze bardzo radykalnymi. „Co za pech, los panu dzisiaj ewidentnie nie sprzyja. Żegnamy i zapraszamy do następnej edycji" – komentował przekornie prowadzący, po czym popychał nieznacznie pechowca, by przekroczył próg wybranych przez siebie drzwi. Ujęcie kamery nigdy nie pozwalało nam zajrzeć za framugę – a za nią raczej nie uświadczylibyśmy ściany, skoro siłą skierowani tam ludzie znikali w środku hipotetycznego pomieszczenia i już nie wystawiali zeń nawet czubka nosa. Dokąd rzeczywiście trafiali ci nieszczęśnicy? Tego i do dzisiaj nie udało mi się dowiedzieć, lecz wtedy na miękkiej kanapie takiej wątpliwości nie doświadczałem, zamiast tego wraz z rodzicami pękałem ze śmiechu, co za komedia, konferansjer z kropkowanym krawatem związanym wokół gęsiej szyi, niedbałym ruchem ręki spychający przegranego, którego panika rysująca się na twarzy była po prostu bezcenna! Pyk – zniknął! Następny, proszę. Miałem bardzo dobrą pamięć do imion i nazwisk. Pomimo gorących zaproszeń gospodarza teleturnieju godności osób przegranych w żadnych kolejnych edycjach nie było dane mi usłyszeć.

Jako widz-debiutant zapytałem mamy, dlaczego ktokolwiek zgłasza się do tego programu, skoro jak dotąd nikt nie zdobył nagrody, a przecież to właśnie idea zawodów, prawda? Nie czekałem długo na odpowiedź. Następny zawodnik wskazał palcem na „szczęśliwe drzwi", co wzbudziło euforię prezentera: „A o to i on, w czepku urodzony, zmierza na dożywotnie wczasy nad pięknym, czystym morzem!" Szczęśliwiec z własnej, nieprzymuszonej woli przekraczał próg, w studiu telewizyjnym rozlegały się oklaski, ja też klaskałem, mama i tata klaskali. Zapytałem, co to jest morze, a wtedy rodzice pokazali mi wielobarwny album z fotografiami. Pamiętam, że wpadłem w zachwyt na jego widok. Autor opatrzył zdjęcie komentarzem, który zdradził mi, jak miękki potrafi być piasek pod stopami, ile rozkoszy może wyświadczyć delikatny pisk mew, jak kojąco na zaczerwienione oczy działa wielki błękit. Kiedyś podczas śniadania wyznałem, że oddałbym wszystkie drewniane klocki, byleby tam pojechać. Rodziców ta myśl niezwykle ubawiła z jakiegoś powodu, a kiedy zacząłem napierać, wytłumaczyli, że to bardzo daleko i musiałbym maszerować bez końca. „A gdybym tak wziął udział w Złotych Drzwiach" – brzmiała moja propozycja, którą z miejsca odrzucono argumentami na miarę dziewięciolatka: po pierwsze osoby w tym wieku nie dopuszczono by do udziału, po drugie co to za fanaberia z tym morzem, tam nie będziesz miał pełnej po brzegi lodówki, sutego stołu, piasek mimo wszystko nie zastąpi puszystej pościeli, a od tego pisku mew, tak zachwalanego w fotoalbumie, zapewne po krótkim czasie będziesz pragnął się uwolnić.

DrzwiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz