Ocalmy wszystkich ukochanych

408 39 12
                                    

      (Nat, pomożesz mi?)

      Wciąż słyszała jej głos... głos swojej ukochanej Wandzi, mimo że ona zniknęła. Jakby nigdy nie istniała. Jakby nigdy nie kochała. Nie miała nawet grobu. Jakby nigdy nie żyła. Ale musiała żyć... kiedyś, gdy takie uczucia jak miłość były możliwe. Jeśli nie istniała... dlaczego ciągle słyszała jej głos?

      (Popatrz! Widzisz to, Nat?)

      - Nie, Wandziu. Nie widzę. Nie ma cię.

      Zdusiła w sobie szloch. Wczepiła palce we włosy gwałtownie, jakby chciała za nie szarpnąć, lecz jedynie pozostawiła w nich dłoń. Nienawidziła płakać. Chciała być silna... tylko... dla kogo teraz? Wandzia... nie istniała. Zniknęła z rzeczywistości. Jak połowa ludzkości. Jak połowa czyichś ukochanych. Jak Bucky. Jak Sam. Jak Nick. Jak Laura. Jak Peter. Jak... jak... wszyscy, których kochała. Ci, którzy pozostali też byli jej miłością. Rodziną. Clint. Steve. Tony. Tylko... każdy z nich był nieszczęśliwy. Każdy stracił zbyt wielką część siebie. Wszyscy stracili ukochanych.

      (Pamiętasz jak mnie uratowałaś?)

      Wandziu... Pamiętała. Uratowała ją swoją miłością. Uratowała... kiedyś. Chciała by teraz także wystarczyła siła jej uczucia, by tego dokonać. Chciała ją odzyskać. Wiedziała, że nie przestanie o nią walczyć. I o wszystkich, którzy odeszli. Zniknęli. Kochała Wandzię. I swoją rodzinę. Każdego, kto... Wandziu, wróć...

      Nie wytrzymała. Nie miała sił. Cierpiała. Nikogo nie było przy niej... i nikogo teraz nie chciała... mimo że tak bardzo potrzebowała. Tak bardzo. Była zbyt dumna... lecz teraz jej duma przemieniła się w słabość. Nagle przestała oddychać. Na moment. I następnym, co się z niej wyrwało było ciche, bezradne łkanie. Mierzwiła dłonią włosy i cichutko płakała. Wzrok zamazał się od łez, usłyszała ostrożne pukanie, lecz nie miało dla niej znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Poza rozpaczą. Poza stratą. Usłyszała powolne kroki, rozpoznała je, lecz wciąż nie reagowała. Nie zależało jej, by ukrywać ból. Poczuła silne męskie ramiona, które ją objęły. I natychmiast się w nie wtuliła, zapomniała, że jest Czarną Wdową. Niebezpieczną i niewzruszoną. Była Natashą. Cierpiącą istotą ludzką.

      - Clint...

      - Już dobrze. Jestem przy tobie.

      Barton tulił ją tak mocno, jakby mógł tym usunąć z niej cały ból. I właśnie to chciał zrobić. Jego światem była Natasha. To ją chciał ocalić. Kochał ją. Tak samo jak wtedy zanim poznał Laurę. Tak samo jak kiedyś. Nigdy nie przestał, nawet przy żonie. Tylko... Nat nie potrafiła być jedną z dwóch i rozstali się. Ona zadecydowała. On nie umiał. Pozostali bliskimi przyjaciółmi, nie mieli żalu, byli dla siebie zbyt ważni. Uczucie nigdy nie wygasło. Można kochać więcej niż jedną osobę. On kochał Laurę. Ona kochała Wandę. Wiedział o tym i pamiętał jak bardzo ucieszył się, kiedy mu o tym powiedziała. Ucieszył się szczerze... lecz pojawiło się w nim wówczas także ukłucie jakiegoś smutku. Tęsknoty za nią.

      - Clint... ocalmy wszystkich ukochanych... - poprosiła przez łzy takim tonem, jakby wierzyła, że on to potrafi, że wszystko zależy od niego.

      Poczuł jak serce rozbiło mu się na milion kawałków. Nie mógł tego spełnić. Nie potrafił... choć tak bardzo chciał. Dla niej. I dla Laury. Dla wszystkich ukochanych. Tak jak prosiła Nat. Przytulił ją mocniej, czując się tak bardzo bezradnym, że aż wściekłym. Gdyby tylko mógł jej ulżyć... tak bardzo tego chciał. Wtulała się w niego, wczepiała dłonie w jego koszulę. Pozwalał by wylewała z siebie całą rozpacz. Pragnął ją od tego uwolnić.

      - Ocalimy ich. - powiedział nagle.

      Zszokował tym nawet siebie. Dlaczego to powiedział? Przecież... przecież nie mógł tego obiecać. Jeśli się nie uda... ona będzie pamiętała te słowa. Czy wtedy wybaczy? Wybaczy, że zawiódł? A Natasha... podniosła na niego wzrok. Miała takie szkliste, ufne oczy. Nie. Nie zawiedzie. Dla niej. Kochał ją. Miała takie piękne oczy... zatracił się w nich. Przeniósł dłoń na jej policzek. Pogłaskał. Tak bardzo mu ufała. Widział to w niej. Otarł ślady, które zostawiły na jej twarzy łzy. Tak mocno zapragnął ją pocałować. Tak cholernie mocno tego pragnął. Jak kiedyś. Jak wtedy, gdy byli tylko dla siebie. I ona też... też tego chciała. Też go kochała. Tylko... nie mógł wykorzystać jej potrzeby. Jej osłabienia. Bardzo chciał tego pocałunku. I wiedział, że nie może sobie na niego pozwolić. Pogłaskał znów tę ukochaną twarz i przytulił do swojego torsu tak, by samego siebie nie kusić. Westchnął i miał nadzieję, że w tym westchnieniu nie było słychać udręczenia, które czuł.





Clintasha: Niebo dla nas nie istniejeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz