Dwudziestego czwartego grudnia mijało dokładnie pół roku odkąd Harry został sam. Sześć długich, ciężkich miesięcy wypełnionych smutkiem, łzami i piekącym bólem złamanego serca. To był najgorszy czas w całym jego życiu. Harry w prawdzie nie był całkiem sam, miał przecież kochającą rodzinę, która odwiedzała go od czasu do czasu i kilku bliskich przyjaciół, ale to nie było to samo, tym nie dało się wypełnić pustki, która zapanowała w jego życiu równo sześć miesięcy temu. Nie ważne jak wiele każdy z nich dla niego znaczył, nikt nie był w stanie zastąpić tej jednej osoby. Czuł się przeraźliwie samotny, codziennie tęsknił i każdej nocy dławił się własnymi łzami, tłumiąc szloch w poduszce i okrywając drżące w spazmatycznym płaczu ciało kocem. Harry uwielbiał ten koc, był ciepły, miękki i przesiąkniętym zapachem perfum Louisa, więc otulając się nim czuł się prawie tak samo bezpiecznie jak w jego ramionach. Był to tylko kawałek niebieskiego materiału, jedynie marna namiastka jego chłopaka, ale jednocześnie jedyna rzecz, która potrafiła go uspokoić i pomagała zasnąć, kiedy zmęczony płaczem leżał w ich współnym łóżku, wpatrując się tępo w zdjęcie na szafce nocnej.
Harry wiedział, że jeszcze nic nie jest przesądzone i jego życie niekoniecznie będzie tak wyglądało do samego końca. Wszyscy powtarzali, że śpiączka to nie śmierć, że można się z niej wybudzić, ale potrzeba czasu. Harry zdawał sobie z tego sprawę, ale z każdym dniem coraz mniej w to wierzył. Czas nieubłagalnie mijał, z każdą sekundą zmniejszając szanse na powrót Louisa.
Harry obwiniał się każdego dnia. To nie on był pijanym kierowcą, który stwierdził, że pomimo kilku promili alkoholu we krwi bez problemu da radę dojechać z imprezy do domu. To nie on nie potrafił zapanować nad pojazdem, który ślizgał się po mokrej od deszczu powierzchni. To nie on nie zauważył w porę człowieka przebiegającego przez ulicę. To nie on jechał zbyt szybko, żeby nie zdążyć wyhamować. Ale to on pokłócił się wtedy z Louisem o głupotę, to przez niego Louis zdenerwował się i ze łzami w oczach wybiegł z mieszkania, trzaskając drzwiami. Harry od razu tego pożałował, ubrał szybko buty i wybiegł za nim. Chłodne, nocne powietrze uderzyło w jego nieokryte niczym ramiona w tej samej chwili, kiedy usłyszał pisk opon i głośny huk. Zobaczył ciało Louisa przelatujące nad maską samochodu i bezwładnie opadające na twardy beton. Samochód odjechał, zostawiając jego chłopaka w powiększającej się kałuży krwi.
Lekarze mówili, że Louis miał wiele poważnych obrażeń, ale również wiele szczęścia. Wypadek mógł skończyć się poważnym urazem mózgu, a nawet jego śmiercią i wtedy Louis żyłby tylko będąc podłączonym do różnych aparatur i już nigdy by się nie obudził. Skończyło się śpiączką. Lekarze mówili, że najwidoczniej organizm chłopaka potrzebuje czasu na regenerację i już nic nie mogą zrobić, pozostaje tylko czekać. A czekanie powoli zabijało Harry'ego.
* * *
Tegoroczne święta nie zapowiadały się dobrze. Harry chciał je spędzić w szpitalu przy łóżku Louisa, jednak wiedział, że nie będzie to w porządku wobec rodziny, która liczyła na jego obecność przy świątecznym stole. Każdy wiedział, jak bardzo cierpi, ale Harry nie chciał psuć wyjątkowej w tym dniu atmosfery, więc starał się uśmiechać i powstrzymywać cisnące się do oczu łzy. Tego dnia jeszcze bardziej odczuwał nieobecność tej jednej osoby. Życie było cholernie niesprawiedliwe, odbierając mu największe szczęście, jakie go spotkało. Wiedział, że sam sobie nie poradzi, że sam nawet nie chce żyć i że na pewno nikogo innego nie pokocha i to rozbijało jego serce na malutkie okruszki.
- Harry? - usłyszał nad uchem głos swojej mamy, wyrywający go z dziwnego otępienia. - Harry, skarbie, twój telefon dzwoni. Nie odbierzesz? - Anne popatrzyła na niego z troską.
- Uhm, no tak - mruknął, dopiero teraz dotarła do niego melodia ich ulubionej piosenki The Fray. Wygrzebał telefon z kieszeni dżinsów i jego serce drgnęło, kiedy zobaczył na wyświetlaczu znajome nazwisko. Wyszedł na taras, wciskając zieloną słuchawkę.
![](https://img.wattpad.com/cover/28898099-288-kfd8fda.jpg)