Pacjent #1, część I

164 18 39
                                    


B. poznałem w biegu. Znaczy ja nie biegłem. W ogóle zacznijmy od tego, że jako człowiek nauki – nie biegam. Jeśli już, ale to z rzadka, poruszam się ruchem jednostajnie przyspieszonym w pozycji prostopadłej do płaszczyzny. Za to ona zasuwała tak zapamiętale, że wpadła wprost na mnie.

– Bardzo przepraszam! – powiedziała obracając się po zderzeniu w moją stronę. – Mam nadzieję, że nic się panu nie stało? – pospiesznie omiotła wzrokiem najpierw kubek jeszcze parującej kawy, który trzymała w dłoni, a następnie moją kurtkę.

– Nie, ale proszę uważać, bo od takiego pędu może się pani coś stać, a kawa i tak szybciej nie przestygnie. – uśmiechnąłem się delikatnie.

– Zawsze warto próbować. Jeszcze raz przepraszam i lecę dalej!

– Proszę uważać na brzozy.

– Ha ha! Dziękuję. Na pewno będę.

Niska kobieta o przyjemnych memu oku kształtach, które mógłbym nazwać „fit-rubensowskimi" zniknęła za zakrętem wraz z wesołą czapką z pomponem, a jedyne, co jeszcze przez chwilę po niej zostało, to przyjemny aromat kawy.

Hmmm... może i ja bym się napił?

Bez namysłu poddałem się tej myśli. W końcu, co mi szkodzi? Świat dookoła mnie żegnał się z zimą; resztki białej kołderki widoczne były już tylko gdzieniegdzie. Fakt, powietrze miało jeszcze charakterystyczny, mroźny i rześki kolec, ale cała reszta przyrody w najlepsze bratała się z wiosną, zapewniając mi wymarzone okoliczności na dłuższy spacer do mojej ulubionej kawiarni.

***

– Cześć! To, co zwykle? – od progu przywitała mnie znajoma twarz.

– Oczywiście.

Jako psycholog wiem, że aby nie zwariować, w życiu trzeba mieć pewne rytuały, punkty stałe, które – choćby się waliło i paliło – zawsze pozostaną niezmienne. U mnie, takimi latarniami, oznaczającymi spokojną przystań na burzliwym morzu codzienności są trzy rzeczy: pierwsza – papieros i kawa z rana; drugą jest popołudniowy papieros i kawa, a trzecią – wieczorny papieros, wypalany najczęściej przy oknie. Żeby jednak nikt nie posądził mnie o to, że jestem sztywniakiem i rutyniarzem, wymyśliłem sobie, iż kolejność owych wszystkich trzech rzeczy będę mógł dowolnie zmieniać. I tak, to, co jest przypisane do nawyku porannego, może zaistnieć zamiast tego, co planowane na popołudnie, bowiem popołudniowe „ordnungi" automatycznie zajmują wówczas miejsce tych porannych. W ten oto sposób, planowanie każdego dnia staje się spontaniczną, wręcz nieplanowaną przygodą, której nie powstydziłby się sam Indiana Jones. Zresztą łączy nas wiele. Zarówno ja, jak i znany archeolog, przebywamy głównie w dżungli: on w prawdziwej, ja – w miejskiej. On szuka skarbów, a mi w gabinecie nieraz trafiają się takie perełki, czy nieoszlifowane diamenty, że koparką byś nie wykopał! Wreszcie, Harrison Ford ma swoją urodę, a ja swoją. Niemniej, ma ona w sobie coś z przygód doktora Jones'a. Jego przygody są ryzykowne. Moja uroda też. Pewnie zastanawiacie się, jaki to typ urody? Otóż taki, przy którym nie wiesz, czy bardziej ryzykujesz wychodząc do ludzi, czy patrząc w lustro.

– Dwa pączki z lukrem i nadzieniem różanym, do tego kawa sypana z cukrem w kubku. – powiedziała Iga, kładąc na moim stoliku to, co na wejściu określiła mianem „tego, co zwykle". Igę znam już długo. Jest trzydziestosiedmioletnią kelnerką. Opis jej wyglądu na nic się tu nie przyda, toteż pozwolę sobie ten aspekt mej znajomej pominąć. Nie omieszkam jednak skreślić kilku zdań więcej, byście poznali jej charakter i sytuację życiową.

Iga, mimo swojego wieku, charyzmą i otwartością mogłaby obdzielić, co najmniej kilka tuzinów dzisiejszych nastolatków; stale milczących, skrytych i zapatrzonych w telefony. Jeśli kogoś poznała lepiej, stawała się niezwykle empatyczną gadułą. Często sama żartowała z siebie mówiąc, że gada tak dużo i tak szybko, że czasem brakuje jej stron w słowniku, aby wyrazić to, co chce. Bez wątpienia, zamiłowanie do nadwyrężania aparatu mowy w kontaktach z innymi, Iga przekazała swojej córce – Zosi, którą od początku wychowywała sama. Ojciec dziewczynki odszedł od nich na krótko przed jej narodzinami. Sama Iga kiedyś opowiadając mi o tym, przy okazji jednej z moich wizyt w kawiarni powiedziała tak: Miałam za duży brzuch, żeby za nim gonić, jak spierdalał z młodszą ode mnie instruktorką jogi. Po czym dodała: Zresztą wiesz... ona wyginała się w miejscach, w których ja nawet nie mam stawów.

Przypadki, czyli różne awarie międzyludzkieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz