Promienie porannego majowego słońca leniwie wlewają się przez lekko uchylone okno oświetlając spowitą w półmroku przestrzeń pokoju. Zerkam zaklejonymi jeszcze oczami na podświetlane trytem wskazówki zegarka. Szósta trzydzieści. Cholera, dopiero co zasnąłem, a już muszę wstawać. Mięśnie nóg odzywają się tępym bólem zakwasów.
Błądzę wzrokiem bo bieli sufitu, odpływając do innej rzeczywistości, tej wymarzonej, idealnej. Zaczynam układać w głowie dialogi i wydarzenia, które nigdy nie miały i nie będą mieć miejsca, mimo najszczerszych chęci. Dlaczego? Bo jestem cholernym tchórzem.
Wzdycham ciężko, coraz bardziej zatapiając się w odmętach własnego łóżka, dosłownie czuję jak ono mnie pochłania. W jednej chwili mój ulubiony kocyk zamienia się w ciężki ołowiany fartuch, jeszcze bardziej wciskając mnie w miękki materac. Przez chwilę próbuję walczyć z tym, utrzymać się na powierzchni, ale w końcu zrezygnowany poddaję się i tonę; prosto na dno swoich myśli. Wola walki znika całkowicie, w okół panuje nienaturalny wręcz spokój, i przeraźliwy chłód. Nie wiem, czy to otwarte okno, czy może strach.
Przewracam się na bok, skulam w kłębek i z całych sił wtulam w poduszkę, ściskając jak tylko mogę. Boję się. Mówią, że strach ma wielkie oczy. Prawda, ma. Ma i właśnie gapi się swoimi szeroko otwartymi, czarnymi jak grafit ślepiami prosto na mnie. Dosłownie czuję jego wzrok na swoich plecach, czuję jak przeszywa mnie na wylot, jak widzi wszystko to co jest w środku, jak rozrywa mój pancerz, wydzierając mi z radością wnętrzności. Boję się otworzyć oczy, odwrócić za siebie. Boję się wstać. Czuję zmęczenie, niewyspanie, zrezygnowanie i brak jakichkolwiek chęci. Strach jedynie dopełnia obrazu nędzy i rozpaczy. Leżę tak, a sekundy zamieniają się w minuty, a one w godziny.
Gdy w końcu zbieram w sobie odpowiednią ilość odwagi, powoli odwracam się, by sprawdzić czy On dalej tam jest. Powolutku i spokojnie, bez pośpiechu. Nie ma! Poszedł sobie. Może znudził się mną? Nie, raczej nie... Jedynie usunął się w cień, z którego przyszedł, ale na pewno nie zniknął. Tylko czeka na odpowiedni moment, by znów zaatakować.
Siadam na brzegu łóżka, wsuwam na nogi gumowe crocsy i chowam swoją krótko ostrzyżoną głowę w dłoniach. Organizm wrzeszczy z całych sił: " Wracaj do tego wyra! ". Nie tym razem kochany. Mam nadzieję, że kiedyś zrozumiesz i mi wybaczysz. Jednak prawdą jest, że człowiek powinien spać więcej jak dwie godziny dziennie.
W końcu wygrywam tytaniczną walkę z samym sobą i podnoszę się. Idę do łazienki, ociężale włócząc nogę za nogą. Przemywam twarz, wycieram w swój milutki, pluszowy ręcznik. Gdy tylko unoszę wzrok na wysokość lustra, moja dłoń zamienia się w zaciśniętą kurczowo pięść, w każdej chwili gotową do wściekłego ataku na zwierciadło. Biorę głęboki wdech. Raz... Dwa.... Trzy... Wydech. Palce rozluźniają się. Wychodzę z łazienki nienawistnie trzaskając za sobą drzwiami.
Ubieram się i schodzę na dół, gdzie czeka na mnie schludnie nakryty stół i talerz z moimi ulubionymi, smażonymi na maśle grzankami. Zaraz obok niego kubek, a w nim najlepsza na świecie, parująca jeszcze owocowa herbata. Mama jednak wie, co tygryski lubią najbardziej. Eh, co ja bym zrobił bez tej kobiety...
Zanim siadam do posiłku, to włączam telewizor. Przełączam na jakiś durny program śniadaniowy i podkręcam maksymalnie głośność, żeby zagłuszyć szumiący w uszach niemy szept samotności. Rozpoczynam swój prawdopodobnie jedyny dziś wikt. Jem, tylko dlatego, żeby mamci się przykro nie zrobiło. Normalnie nacieszyłbym się energetykiem.
Jedenasta trzydzieści. Czterdzieści. Pięćdziesiąt. Wybija dwunasta. Słońce już wbija się z całym impetem przez balkonowe drzwi do salonu. Mimo wrzeszczącego telewizora, nie mogę odnieść wrażenia że coś tu jest nie tak, że jest tutaj jakby.... pusto. Muszę jak najszybciej gdzieś wyjść. Gdzie? Gdzieś. Teraz to nie ma znaczenia, później się pomyśli.
Pośpiesznie ubieram buty, narzucam skórzaną kurtkę,niemal w locie łapie klucze i zamykam drzwi. Teraz tylko trzy piętra w dół. Energicznie otwieram drzwi wychodząc z klatki schodowej i zamieram. Delektuję się każdą cząstką otaczającego mnie świata; lekkim powiewem przyjemnie chłodnym zefirkiem, który wraz z ciepłymi promieniami wiosennego słońca tworzy idealną całość, niemal bez skazy. Zakładam okulary z bursztynowym z przyciemnieniem., które zmieniającą tonację barw na nieco cieplejszą i sympatyczniejszą dla oka. Nie wiem, ile tak stoję, ale na pewno sporo. Chyba mam pomysł dokąd pójdę…
Ruszam przed siebie zdecydowanym krokiem, nieustannie będąc eskortowanym przez cudowne śpiewy skowronków, słowików, kawek i wróbli i grającego w słuchawkach zespołu “Omega” i ich chyba najlepszej piosenki “Dziewczyna o perłowych włosach”. Co rusz mijam grupki ludzi, z których większość ubrana jest niemalże jak na szczyt lata. Krótkie spodenki, koszulki z krótkim rękawkiem, albo na ramiączkach, dziewczyny w dżinsowych spodenkach krótszych od moich bokserek. Nawet trafia się jakiś niemal podręcznikowy Janusz w białych skarpetkach, sandałach i z wylewającym się ze spodni pokaźnym piwnym brzuchem; dzierżącym w jednej ręce swoją przepoconą bawełnianą koszulkę do bicia żony, a w drugiej jakiś harnasiopodobny tani trunek średnioprocentowy,. Zabawne... Gdy jest czerwiec i 20 stopni ludzie zachowują się, jakby był sam środek jesieni, a jak jest maj i 20 stopni, to zachowują się jak w środku lata.
Nigdy nie zrozumiem ludzi. Niby każdy inny, niby wszyscy gdzieś idą, dokądś zmierzają, biegają od banku do sklepu, tylko po to, żeby zmarnować swoją wypłatę na jakieś głupoty. Niby wszyscy żywi, niby żyjący w jakimś celu, a jednak dla mnie równie martwi i puści jak przydrożny kamyk. Jak losowy element mijanego krajobrazu.
Gdy docieram do przystanku autobusowego miasto żyje pełnią życia, według powszechnie przyznawanych standardów oczywiście, bo moje zdanie już znasz. Samochody mijają się na skrzyżowaniu, każdy na siebie trąbi, każdy się prześciga, każdy chce być pierwszy. Ludzie.
Idę labiryntem betonowych post-peerelowskich osiedli. Staję na przejściu, wchodząc w grupę ludzi czekających na zielone światło, ktoś nerwowo przestępuje z nogi na nogę, ktoś coś krzyczy przez telefon, ktoś bezmyślnie patrzy się bezmyślnym wzrokiem przed siebie. Ludzie.
O, już jest! Powietrze wypełnia charakterystyczny dźwięk. Zielone!
Podchodzę do tablicy z rozkładem jazdy, szukając numeru dwanaście. Z rozczarowaniem odkrywam że najbliższy jest dopiero za dwadzieścia minut. Myślę, żeby się przejechać do mojej “miejscówki”, w której zawsze spędzałem czas w dzieciństwie z kolegą. Jego już co prawda nie ma ze mną, ale miejsce pozostało. Spokojne takie, na skraju lasu i pola słoneczników, doskonale odgrodzone od LUDZI. Mało kto tamtędy przejeżdża.
Gdy tylko siadam na klejącej się od wolę nie wiedzieć czego ławeczce, mój mózg zaczyna robić mi chyba na złość. Dopadają mnie myśli i to takie, przed którymi właśnie chce uciec, jadąc na tą małą wycieczkę.
Żyję na tym świecie prawie siedemnaście lat. Młodsi by powiedzieli że to już starość, a dorośli pewnie wyśmiali, jednak ja wiem, że to nie ma znaczenia. To ja mam siedemnaście lat, a nie oni, nie czuję się ani stary, ani młody. Czuję się po prostu sobą.
Przez ten cały czas nigdy nie usłyszałem od nikogo spoza rodzinnego kręgu, że dobrze wyglądam, że ładnie się ubieram. Że w ogóle fajny ze mnie chłopak. Niby głupie, młody jestem to i sporo przede mną, ale gdzieś w głębi siebie czuję przemożną potrzebę usłyszenia tego. Dziwny jest ten świat. Może byłoby inaczej gdyby ludzie byli… ludźmi? Dopiero teraz, gdy uciekam wzrokiem na bok, zauważam siedzącą tuż po lewej dziewczynę, wpatrzoną w ekran telefonu brunetkę, ubraną bardzo atrakcyjnie, ale na pewno nie wyzywająco. Czarna, skórzana kurtka, bordowa koszulka, jasne dżinsy z dziurami na kolanach, markowe adidasy. Oczy skryte pod czarnymi okularami z niebieskimi przyciemnieniem, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, chuda, a i tam niżej wszystko na swoim miejscu. Kurdę, śliczna jest, a może by tak do niej….
-Ładna kurtka. - jej głos przecina powietrze jak szabla, mimo tego, że jest cichy i spokojny, zupełnie normalny, a ona nie odrywa wciąż wzroku od swojego smartphona. Zawieszam się. Siedzę jak wryty i patrzę na nią jak idiota, czuję jak zaczynam się czerwienić. Nie mam bladego pojęcia co zrobić… - Wyglądasz jakbyś ducha zobaczył. Serio, wyglądam aż tak źle?
-Nie...Nie...Ja nie tak… - drżącym głosem staram się jej odpowiedzieć sensownie, ale słowa jakoś się nie składają w całość. Świat wokół zdaje się najpierw spowalniać, a potem zupełnie znika, zostajemy tylko ja wyglądający teraz jak totalny debil i ona wciąż nie odrywając wzroku od Facebooka.
-Nie no spoko, wiem przecież. - w końcu podnosi wzrok, ściąga okulary, patrzy na mnie swoimi brązowo-zielonymi oczami i uśmiecha się kącikiem karmazynowych ust.- Ale serio, fajna kurtka. Bardzo dobrze wygląda w naturalnym, ale nieco zacienionym odcieniu skóry.
-Dziękuje, miałem też do wyboru czarną, trochę podobną do twojej…- już zaczynam brzmieć sensownie, jednak stres mnie nie opuszcza, czuję jak kropla potu spływa mi po karku. Chcę dalej ciągnąc swój nieporadny wywód, ale ona jakby czytając mi w myślach nie daje mi się skompromitować.
-Nieeee, w brązie wygląda zdecydowanie lepiej, zwłaszcza z jasnymi joggerami, białą koszulą, i czarnymi butami.
Właśnie takie teraz mam na sobie...
-Dziękuję, miło mi. - zaczynam się uspokajać, z twarzy schodzi idiotyczny wyraz, sam subtelnie się uśmiecham. - Ty też całkiem wyglądasz w swojej. Czerń idealnie komponuje się z jasnym dżinsem, oraz bordową koszulką i sportowymi butami.
Właśnie takie teraz ma na sobie...
-Oj weź, bo się zaczerwienię tu zaraz normalnie. - Tym razem uśmiecha się szeroko, od ucha do ucha, pokazując białe jak śnieg proste zęby. - Dziękuje. - Wyciąga z torebki paczkę gum do żucia i wyciąga jedną - Chcesz? - Wyciąga je do mnie.
-A co, aż tak mi z ust wali? - mówię z lekkim uśmieszkiem, i tonem jasno wskazującym na sarkazm.
Moja rozmówczyni wybucha szczerym śmiechem, a przecież to nie był szczyt jeśli o żarty chodzi...
-A myślisz, że inaczej bym nie proponowała? - Tym razem ona mocno wskazuje na sarkazm. Chyba mamy podobne poczucie humoru. -
Biorę jednego winterfresha, ona chowa paczkę do torebki.
-Którym jedziesz? - pytam, by uniknąć chwili niezręcznej ciszy.
-Nie wiem. - Z jej ust schodzi ten słodki uśmiech, twarz przybiera dość neutralny, prawie smutny wyraz. Patrzę na nią lekko nie dowierzając. - Serio nie wiem. Aaaale wiesz co za to wiem? - I uśmiech znów wrócił.
-No? - Zaczyna się robić ciekawie, nie powiem. -
-Ano wiem, że głodna jestem i chętnie bym coś sobie zjadła. I wiem, że głupio tak samemu go galerii się szlajać. - Patrzy na mnie wzrokiem jasno wskazującym, że czegoś chce. -
Kejefsi? - Mam nadzieję, że załapałem, bo inaczej wyjdę na idiotę.
-Yhym.
Przed pójściem do restauracji pod znakiem kurczaka postanowiliśmy trochę pochodzić po różnych sklepach, i dla żartu, i dla zabicia czasu. Mój autobus i tak już odjechał, a ja nigdzie się nie śpieszę przecież. Oczywiście nie obyło się bez ubierania różnych dziwnych kapeluszy dla emerytów, ciuchów przeznaczonych dla odmiennej płci, i bawienia się wszelkim sprzętem elektronicznym, od telefonów, na które nas nie stać, do lodówek, na które nas zresztą też nie stać. Nie ma czegoś takiego jak przyszłość, czy przeszłość; świat kurczy się i zaciska tylko wokół jednej osoby, w okół jednego uśmiechu, wokół pary brązowo-zielonych oczu, zupełnie tak jak kiedyś. Zanim zostałem sam. Zanim stałem się upiorem własnej przeszłości napędzanym żalem i obowiązkiem wstania rano. Zanim odeszła.
Czas jest pojęciem względnym, raz wskazówki bardzo niechętnie przesuwają się na tarczy zegara, a raz pędzą jak na torze wyścigowym. Czasem traci się pojęcie czasu, nie interesuje nas on i tak właśnie jest teraz. Nawet nie wiem kiedy zleciały te trzy godziny latania po sklepach, żadne z nas nie powiedziało wyraźnie kiedy musi iść, i co robimy dalej. Stanęło na tym, że należy coś zjeść, ale nic więcej jej nie interesowało, o nic więcej nie pytała, a ja również nie miałem ochoty niszczyć sobie tego wyidealizowanego obrazu rzeczywistości.
Siedzimy właśnie przy dwuosobowym stoliku, dyskutując nad tym czy lepszy jest szejk o smaku waniliowym, czy jednak krówki. Oczywiście zażarta walka słowna trwała długo, na tyle długo by zjeść wszystko co zamówiliśmy, nie licząc obiektu naszej rozmowy. Mimo moich najszczerszych starań kapituluję, gdy słyszę że krówka łagodnie muska nasz język i przez to wydziela więcej endorfin od jakiejś tam wanilii. Oczywiście nie jest to w żaden sposób możliwe, ale no… Inteligenta jest. Rzadko komu udaje się mnie przegadać, a jej się to udało i to w tak głupiej sprawie.
-HA! Wygrałam! - Aż podskoczyła mówiąc to, zupełnie jak małe dziecko, co nie ukrywam, było chyba nawet słodkie. - Krówki górą!
-Tsja, tam lepiej dopij, bo się zrobi zaraz całkowicie roztopi - mówię zrezygnowanym głosem. - i będziesz jęczeć że nie dobry już.
-Dobrze, dobrze kierowniku - Powoli wsuwa słomkę do ust i chciwie zaciąga się. -
Odwracam wzrok na chwile w stronę sklepu sportowego, oglądając wystawione za szybą rowery. Fajne są, lubie takie malowanie w agresywne, neonowe esy-floresy Może po robotach w Anglii sobie taki sprawię?
Gdy z powrotem zerkam na moją towarzyszkę, ta patrzy w zupełnie inną stronę sama będąc zupełnie inną. Pusty wpatrzony w znajdującą się pod nami fontannę wzrok, bardzo smutny wyraz twarzy, zupełnie wyprany z emocji, oczy zaczynają jej się świecić.
-Wiesz, tak w ogóle to łazimy razem jakieś trzy godziny, a nawet nie wiemy jak mamy na imię. - Staram się jasno pokazać że nic nie widziałem.- Więc, jeśli Cię to interesuje to Kacper jestem.
Teraz wygląda tak, jakby ktoś jej nałożył maskę, na twarzy wita znów uśmiech. Najwidoczniej sztuczny, opanowany do perfekcji na tyle, że gdyby nie to, co przed chwilą zobaczyłem, to bym w ogólę się nie zoirentował, że coś jest nie tak. Nagle wstaje, teatralnie wyciąga do mnie rękę i mówi:
-Ania, miło poznać.
Rozmawiamy tak dalej o wszystkim i o niczym przez jakieś pół godziny, po czym odczuwam silną potrzebę na WC. Rzucam do Ani krótkim tekstem, że zaraz wracam, na który oczywiście dostaję w odpowiedzi błyskotliwy żarcik. Chwila czekania na wolną kabinę. To i owo. Mycie rąk i poprawienie włosów. Wychodzę. Gdy faktycznie wracam, nie mogę znaleźć swojego stolika. Niby mniej więcej gdzie siedzieliśmy jest stolik, a na nim taca z papierami po jedzeniu, ale tylko jedna. No ej, co jest?
Krążę między innymi stolikami, szukając swojego, no przecież nie zniknął... Zamieram. Nie, nie zniknął. Podchodzę to tego z jedną tacą i zauważam paragon z wydrukowanym numerem 93. Mój. Nie ma po niej żadnego śladu. Ale jak? Przecież nie mogła tak wyparować, a tu krzesło idealnie zasunięte, nie ma tacy, nie ma nawet śladów butów na kafelkach, nie ma nic. Zupełnie tak jakby jej tu nigdy nie było, jakby nie istniała. Nie było mnie tylko jakieś pięć minut, nie możliwe żeby… “ Możliwe, i dobrze o tym wiesz “ - mówię sam do siebie.
Siadam ciężko na krześle i klnę pod nosem. Patrzę przez przeszklony sufit
na niebo, które zdążyło już się zachmurzyć.
Naprawdę? - Cedzę przez zęby w kierunku nieboskłonu. -Po co ten cały teatrzyk był co, co chciałeś mi udowodnić? Mało Ci?
Cisza. Nikt nie odpowiada, jak zawsze zresztą. I ludzie się dziwią dlaczego jestem ateistą. No właśnie cholera dlatego!
Mam ochotę rozryczeć się jak małe dziecko, usiąść i po prostu płakać, ale po co? I tak nikt nie usłyszy tego krzyku, nikt nie przyjdzie. Jestem zdany wyłącznie na siebie, i mam dość tego miejsca. Czuję jak zbliża się do mnie moje własne widmo, które dopiero co odpędziłem, a ono nie jest z tego zadowolone i najwidoczniej chce mnie za to ukarać. Muszę wyjść stąd i to jak najszybciej. Znowu uciekać.
Kolejny raz wracam na przystanek, szukając linii numer dwanaście. Dopiero co odjechał. Nawet nie robi to na mnie najmniejszego wrażenia, po prostu odwracam się na pięcie i idę do sklepu kupić sobie coś do picia. Oczywiście wizyta w sklepie nie obyła się bez istnej hordy emerytek i matek-polek nie mogących się zdecydować czy chcą dwadzieścia deko tej polskie, czy może pół kilo.
Wracam na przystanek zrezygnowany, czuję się jakby coś mnie zjadło, przeżuło i wypluło, bo nawet na pokarm się nie nadaję. Opieram się o żółtą poręcz, chroniącą przed upadkiem metr w dół, prosto na betonową płytę parkingu. Obok mnie stoi starszy pan, z jakąś dziewczynką w wieku wczesnoszkolnym, najpewniej jego wnuczką. Coś tam mówią do siebie, ale nie zwracam na to większej uwagi, a przynajmniej do momentu w którym słyszę z ust małej jakieś wyrwane z kontekstu pytanie.
-Miłość, dziadku?
- Myślę że nie kochana. Myślę, że najważniejsza jest spontaniczność, a dokładniej spontaniczne okazywanie ludziom ciepłych uczuć, sobie również. Napisz tak w zeszycie, na pewno pani wstawi Ci za to piątkę.
- Aaaaaa - mówi mała kręcąc się w kółko. - A co to znaczy? - pyta patrząc na dziadka oczami pełnymi dziecięcej ciekawości.
- No, to znaczy, że ludzie powinni być dla innych ludźmi. - Mówi emeryt drapiąc się po łysej głowie.
-Aaaaaa, a co to znaczy? - ponownie pyta.- Pani nam mówiła że mamy napisać co jest najważniejsze w życiu, a ja nie rozumiem co do mnie powiedziałeś, przecież wszyscy jesteśmy ludźmi.
Zawsze zazdrościłem dzieciom tej nieustającej chęci poznawania świata, niezależnie od wszystkiego. Czasem ciężko mi uwierzyć, że też kiedyś byłem taką małą kulką energii i szczęścia.
- Eeeeee ….- dziadek zacina się, zapewne próbując znaleźć jakąś sensowną odpowiedź . - Wiesz co?Jednak napisz że miłość. Być może kiedyś zrozumiesz. - Zakończył rozkładając ręce w geście bezradności.
Odwracam od nich zupełnie uwagę, gdy tylko wracają do przyziemnych spraw. Wyciągam telefon i bezmyślnie przeglądam Facebooka, starając wszystko to poukładać jakoś. Raz po raz przesuwam palcem po ekranie, nie przywiązując za bardzo wagi do tego co na nim jest.
Co, jak co, ale stary ma rację; gdybyśmy wszyscy tak okazywali sobie spontanicznie ludzkie uczucia świat mógłby być lepszy. Zastanawia mnie tylko, czy to wszystko to tylko chaotyczny zbieg okoliczności. Niby to mogły być tylko losowe, niepowiązane ze sobą wydarzenia, a ja na siłę próbuję znaleźć w tym jakiś sens i nadzieję. Chociaż, może? Chaos jest przecież najwyższą formą porządku. Kurczę, sam już nie wiem.
Odwracam głowę badając wzrokiem cały przystanek, ludzi tłoczących się w nim w godzinie szczytu. Każdy wydaje się tak samo nudny, tak samo pusty. Dopiero po chwili zauważam siedzącą na ławce smutną blondynkę, ubraną w czarną, skórzaną kurtkę, z wzrokiem wpatrzonym w asfalt jezdni. Wygląda bardzo przygnębiająco, łzy tłoczą się na na kącikach oczu próbując usilnie wyjść, jednak ona twardo im na to nie pozwala. Znów spoglądam na ekran smartphona. Po chwili uśmiecham się lekko. A więc to tak? W myśl zasady uszanuj drogę, a droga uszanuje ciebie? Jaka droga? Ta, którą zmierza każdy z nas, a nikt nie wie dokąd. No dobrze, skoro ona już mnie uszanowała, to chyba pora się odwdzięczyć…
Zerkam na zegarek. Zostało mi pięć minut do autobusu. Odchodzę od poręczy i siadam obok wyglądającej jak zbity kundel dziewczyny. Nie dorasta do pięt pod względem urody poprzedniej. Śmiem twierdzić nawet, że jak na mój gust jest po prostu brzydka. Bardzo pulchne policzki, zdecydowanie za mała niebieska koszulka ukazująca fałdy brzucha, i niepasujące do niczego tutaj beżowe spodnie, ale to chyba nie ma znaczenia teraz. Siadam obok niej, wracam wzrokiem do telefonu.
-Ładna kurtka - rzucam po chwili spokojnym, zupełnie normalnym tonem, nie odrywając wzroku od telefonu.
Ona aż podskakuje z wrażenia i patrzy z niedowierzaniem na mnie. Jej wzrok mówi jasno; “To do mnie? “. Staram się dać jej wyraźnie do zrozumienia że tak, nie odrywając od niej spojrzenia. Cała zaczyna się czerwienić i ewidentnie nie wie co zrobić.
No nie patrz tak, co ducha zobaczyłaś? - mówię tonem jasno wskazującym na sarkazm.
W oddali pojawia się autobus z wielkim numerem 19 na cyfrowym wyświetlaczu. Zostały jakieś dwie minuty.
-Nie…ja... - powiedziała, nie mogąc ułożyć sensownie zdania.
-Serio, ładna jest - kontynuuje starając się nie doprowadzić do zbytniego zakłopotania mojej rozmówczyni.
-Dziękuje - na jej twarzy zawitał szeroki, szczery uśmiech. - Miałam jeszcze do wyboru brązowa, podobną nieco do twojej.
Minuta.
-Niee, czarna wygląda zdecydowanie lepiej.
Chyba jednak Ani lepiej to wychodziło.
Blondynka odwraca się, szuka czegoś pośpiesznie w torebce, ale to nie ma znaczenia. Autobus właśnie zjeżdża do zatoczki. Otwierają się drzwi, a z trzewi pojazdu wylewa się tłum ludzi. Ona wciąż przetrząsa zawartość swojej torby, najwidoczniej nie mogąc czegoś znaleźć. Wstaję. Ruszam w kierunku portalu, który zabierze mnie tam, gdzie od rana chce się dostać. Wchodzę do środka, odwracam się i patrzę jak ona cały czas desperacko grzebie tam. Drzwi zamykają się. Autobus rusza. Odjeżdżając, widzę w oknie jak się odwraca, i nie dowierzając szuka mnie nerwowo. Ale mnie już tam nie ma, wracam na swoją drogę. Na swój szlak.