Hermiona Granger polubiła wczesne wstawanie, nawet w weekendy. Poranki w Rumunii były zbyt cudowne, żeby je marnować na spanie, nawet biorąc pod uwagę panujący w powietrzu chłód. Wszelkie niedogodności wynagradzał poranny spektakl, kiedy gasły światła nocy i niebo ponad wznoszącymi się nad Rezerwatem szczytami gór barwiło się na ciepłe, pastelowe kolory, a pierwsze promienie wstające słońca wynurzały się zza horyzontu. Na początku na granatowym nieboskłonie zawsze pojawiała się nieco jaśniejsza, bardziej szara plama, stopniowo nabierająca barw — Hermiona czasem się bawiła w nazywanie tych kolorów: mandarynkowy, fiołkowy, liliowy, różany, szafirowy — a światła nocy stopniowo gasły. Widok był jeszcze bardziej spektakularny, jeżeli na szczytach gór osadzała się poranna mgła.
Teraz niebo miało kolor mandarynek. Już parę razy widziała je w tym wydaniu, ale nieodmiennie ją zaskakiwało, jak na pomarańczowym tle odcinają się ciemne sylwetki grzbietów górskich; poza tym ta barwa budziła w niej nadzieję, dawała złudne poczucie, że skoro poranek jest taki piękny, to i cały dzień musi być dobry. Cóż, nie zawsze się to sprawdzało: nierzadko po południu przychodziła niepogoda i ulewne deszcze. Nic zresztą dziwnego — lato pakowało już manatki, bo nadchodziła chłodna rumuńska jesień.
Przystanęła, by na nie spojrzeć. Z jej ust unosiły się kłębki pary, lecz ledwo zauważyła kąsające skórę zimno, przed którym ledwo chroniła nawet gruba bluza Charliego.
Prawda była taka, że wstawała wcześniej również po to, by uciec, by uniknąć niezręcznych konwersacji, niewypowiedzianych słów, nieuchwytnych gestów bez żadnego znaczenia. Tchórzyła, rzecz jasna. Nawet nie chciała o tym wszystkim rozmawiać — nie zwierzyła się ani Alejandrze, ani Ginny, z którą regularnie korespondowała. Nie było sensu tego roztrząsać, bo w pierwszej kolejności musiała się zebrać na odwagę, żeby wyłożyć karty na stół. Sama przecież powtarzała, że komunikacja jest kluczem, a w tym przypadku tchórzyła. Już było łatwiej udawać, że nic się nie dzieje. Prawdopodobnie zresztą rzeczywiście nic się nie działo. Prawdopodobnie była zwyczajnie przewrażliwiona i doszukiwała się rys na ich związku, chociaż w rzeczywistości takowe nie istniały.
Mieli dużo roboty, to wszystko.
Ruszyła w stronę smoczej części Sanktuarium. W ciągu ostatniego roku trochę się w niej zmieniło — przede wszystkim namioty broniące wstępu do poszczególnych boksów zostały zamienione na przeszklone, duże budynki, znacznie trwalsze, do tego zabezpieczone grubą warstwą zaklęć ochronnych. Hermiona sama przyłożyła do nich rękę. Praca w tych budynkach stała się teraz znacznie przyjemniejsza, zwłaszcza że przez ściany ze szkła wpadało sporo światła, ponadto dawały dobry widok na pnące się po nich winorośle oraz góry w oddali. Dzięki przebudowie zyskano również o wiele więcej przestrzeni, którą wykorzystano do wzbogacenia wyposażenia, przydatnego zwłaszcza w leczeniu chorych smoków.
Nie zatrzymała się w żadnym z pomieszczeń, lecz ruszyła prosto w stronę boksu z chorymi smokami. W jednej kwestii technologia Sanktuarium nie poszła naprzód: w dalszym ciągu musieli korzystać z mioteł, żeby się dostać do poszczególnych zwierząt. Nie mogli wykorzystywać teleportacji, jako że na terenie całego Sanktuarium obowiązywała blokada antyportacyjna, zaś na użycie świstoklików musieli uzyskać zgodę rumuńskiego Ministerstwa Magii — krótko mówiąc, oznaczało to więcej zachodu i męczenia się z papierologią niż było to warte, więc musieli zostać przy nieszczęsnych miotłach.
Chior tradycyjnie ucieszył się na jej widok. Wypełzł ze swojej kryjówki pomiędzy skałami nieco zaspany, lecz zaraz radośnie zaskrzeczał i zaczął się łasić do Hermiony. Natychmiast poprawiło jej to humor; przynajmniej ktoś lubił jej towarzystwo. Pogłaskała go po grzebiecie, oceniając przy tej okazji jego stan. Od czasu do czasu zdarzało się, że na jego skórze pojawiały się drobne zadrapania, powstałe podczas buszowania po terytorium. Chior miał problemy z oceną ryzyka; jego boks był do niego dostosowany w najmniejszych szczegółach, żeby zapewnić mu jak największe bezpieczeństwo, ale pewnych rzeczy nie dało się przewidzieć. Ostatnio zeskoczył z jednej z wyższych skał i prawie sobie połamał skrzydła — ich gojenie potrwało kilka dni i chyba dało mu solidną nauczkę, bo od tego czasu o wiele bardziej na siebie uważał. Wyglądało na to, że tego dnia nic sobie nie zrobił.
CZYTASZ
światła nocy | ✓
FanfictionKONTYNUACJA NOCY BEZ ŚWIATEŁ Czego można się spodziewać? Powrotu do Sanktuarium i jego rodzinnej atmosfery. Wielu rześkich poranków przy kawie i nocy spędzonych na wpatrywaniu się w gwiazdy. Na pewno mnóstwa smoków. Wielu dram i problemów w związku...