Antidotum

130 8 6
                                    

To się nie dzieje naprawdę.

Cisza wokół mnie jest przerażająca. Gapię się to na Caleba, to na puste huśtawki kołysane wiatrem. Ich skrzypienie brzmi równie upiornie co jęki umarlaków, których przed chwilą widziałam.

— Rusz tyłek, Zoey, oni zaraz tu przyjdą.

Pomaga mi wstać; otrzepuję szybko wilgotne, ubabrane ziemią spodnie. Krew szumi mi w uszach i przed oczami wciąż mam obraz powykręcanych sinych ciał sąsiadów.

— Co to było?! — pytam piskliwie, rozglądając się w popłochu dookoła.

Na szczęście nikogo nie widzę; na starym, zaniedbanym placu zabaw jesteśmy tylko we dwoje.

— Oglądałaś kiedyś horrory? — pyta ironicznie, a ja mam ochotę walnąć go w głowę.

— Kurwa, przestań sobie żartować. Widziałeś ich? Widziałeś, jak wyglądali?!

Caleb jest jednak zadziwiająco spokojny, co jeszcze bardziej mnie rozwściecza. Naprawdę nie widział tej bandy zombie goniących mnie przez całe Green River?!

Oddycham szybko, próbując uspokoić serce łopoczące w piersi. Jestem na dodatek cała mokra — nie dość, że spodnie przykleiły mi się do tyłka od wilgotnej ziemi, to jeszcze włosy oblepiły spocone czoło.

— Musimy wejść na drzewo i rozejrzeć się po okolicy. — Wskazuje palcem na ogołocony z liści dąb. — A potem jakimś cudem dostać się do mnie do domu.

Chcę mu zadać tak dużo pytań — już nawet otwieram usta, ale do naszych uszu dochodzi znajomy jęk. Po kręgosłupie przebiega mi dreszcz; waham się tylko ułamek sekundy — ruszam za Calebem w kierunku drzewa, zduszając w sobie krzyk.

Chłopak zaskakująco sprawnie chwyta się najniższej gałęzi i podciąga, pokonując kolejne piętra. Stoję przy konarze i gapię się na niego z uchylonymi ustami.

To on tak potrafi?!

— Zoey, daj rękę, to ci pomogę.

Może i miałam naciąganą trójkę z WF-u, bo umiem jedynie w miarę celnie rzucać piłką do kosza, ale mimo wszystko nikt nigdy nie uczył nas wspinania po drzewie. Przełykam ślinę i podskakuję śmiesznie, chwytając mocną dłoń chłopaka; chociaż adidasy zsuwają się po śliskiej od wczorajszego deszczu powierzchni pnia, to udaje mi się dostać na górę. Dyszę ciężko, siadając okrakiem na gałęzi, i łapię kurczowo Caleba za ramię.

Caleb to mój sąsiad, którego znam od dziecka. Gdy byliśmy mali, często przychodziliśmy na ten plac zabaw i razem wymyślaliśmy różne gry i zabawy. Potem jednak nasza relacja znacznie się rozluźniła — w szkole znalazłam sobie koleżanki, a on odsunął od siebie znajomych. Zresztą trochę wstydziłam się z nim zadawać, bo jego matka zwariowała, gadając w kółko o zbliżającym się końcu świata, aż w końcu kilka lat temu powiesiła się na strychu.

Dzieciaki naśmiewały się z niego przez całą podstawówkę, a ja unikałam go na szkolnym korytarzu. Czasami (gdy upewniłam się, że nikt ze znajomych tego nie widzi) wracaliśmy razem do domu albo wymienialiśmy komiksami o superbohaterach.

Mimo wszystko całkiem go lubię, bo potrafi mnie rozśmieszyć i czyta ciekawe książki, ale ponieważ każdy zna historię jego stukniętej matki, a i sam Caleb odstrasza od siebie ludzi przetłuszczonymi włosami, dziwnym ubiorem i izolacją od rówieśników, to mimowolnie go unikam.

— Dobra, chyba ich widzę. — Jego głos natychmiast sprowadza mnie na ziemię. — Przeszli do sklepu. Jest paru niedobitków na ulicy, ale jeśli wejdziemy na dach komisariatu policji, to już sprawnie dotrzemy do mojego domu...

AntidotumOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz