Rozdział 1

138 17 25
                                    

Zimne jesienne powietrze szczypało Sherlocka w nos i w tym momencie na spokojnie mógł stwierdzić, że nienawidził swoich przyjaciół z całego serca. Był środek listopada, aura była co najmniej okropna, lało, a dookoła niego był tłum rozwrzeszczanych hogwardczyków. Trybuny pękały w szwach. Latający na miotłach zawodnicy tylko przelatywali mu z szumem nad głową.

Siedział tam, owinięty granatowo-srebrnym szalikiem, śmiertelnie obrażony na świat. Naprawdę nie rozumiał co było tak ważnego w każdym meczu Gryffindor - Slytherin, że Lestrade i Molly tak ciągnęło na stadiom. Podobno było to "niesamowicie ważne wydarzenie sportowe" jak tłumaczyła Molly wyklejając bordowy transparent. Z jakiegoś powodu wszyscy chcieli przegranej Ślizgonów. Młodego Holmesa naprawdę guzik obchodził wynik tego meczu. Owinął się mocniej płaszczem aby uchronić się od zimnych kropli spadających mu za kołnierz przeklinając w duchu, że nie wziął parasola.

Nie miał tu kompletnie nic do roboty i ta świadomość roztrwaniania czasu rozsadzała go od środka. Od niechcenia zawiesił na krótko spojrzenie na boisku. Nie dział się tam nic ekscytującego. Ot, czternaścioro przemokniętych nastolatków na miotłach.

Przez chwilę jego wzrok zatrzymał się na dwóch rudych postaciach odbijających agresywne tłuczki. Bracia Weasley byli jednocześnie ludźmi których Sherlock na swój sposób szanował, ale kompletnie nie rozumiał. Jego znajomość z tą dwójką zaczęła się od kompletnie nieudanego eksperymentu, przy którym prawie wysadzona została łazienka i ciągnęła się na zasadach obopólnej korzyści, płynącej ze wspólnych badań naukowo odkrywczych, już od paru ładnych lat. Wiedział, że bliźniaki są równie ciekawi świata i magii co on, ale jedocześnie byli oni na tyle głupi, żeby popisywać się robiąc akrobacje na tych cholernych miotłach.

Przyglądając się grającym musiał niechętnie przyznać, że kompletnie się na tej grze nie zna. Między bogiem a prawdą nigdy nawet nie zadał sobie trudu przeczytania zasad. Rozumiał tyle ile widział z obserwowania tych durnych meczy raz na jakiś czas. Na żadnym jeszcze nie został do końca. Mniej więcej po godzinie, ludzie których zwykle nazywał przyjaciółmi, a którzy skazywali go na te tortury poprzez siłowe wyciągnięcie z dormiturium, uznawali, że młody Holmes nacierpiał się dość i może wrócić do swoich zwyczajowych zajęć. Tak więc Sherlock starając się wyglądać jak najdostojniej w mokrych, opadających mu na czoło i zasłaniająch pole widzenia włosach, pożegnał się ze swymi oprawcami miną, którą on rozumiał jako "wy szuje przebrzydłe ma zemsta będzie tak okropna jak moja obecna fryzura a wy będziecie cierpieć męczarnie, więc do zobaczenia w pokoju wspólnym" po czym zaczął kierować się do zejścia z trybun przepychając się między kolejnymi kibicami z różnych domów.

Schodząc po drewnianych schodkach usłyszał tylko kolejny jęk tłumu. Najwidoczniej kafel trafił nie do tej obręczy do której powinien. Miał tylko nadzieję, że Greg nie będzie mu długo truł tym głowy.

Skupiając się na swoim celu, to jest ogromnym gmaszysku przed sobą ruszył zamyślony przed siebie. Deszcz przybierał na sile, a woda zaczynała chlupotać mu w butach. Nienawidził jesieni i jesiennej aury. Cholerny listopad i jego nikomu nie potrzebny deszcz. Przeklinał w myślach docierając wreszcie do marmurowych schodów prowadzących do głównego wejścia.

Może to przez fakt opadających mu na czoło włosów. Może wina wody w butach i niesamowicie ciężkiego nasiąkniętego do granic możliwości deszczówką płaszcza, ale wywinął na tych schodkach tak pięknego orła, że promieniujący ból odczuł każdą komórką ciała. Gdy tylko jego noga dotknęła ostatniego stopnia tych naprawdę niskich schodów on stracił całą swoją grację i równowagę przypisywaną czystokrwistym, dobrze się zapowiadającym młodzieńcom. Lewy but zaczepił o kraniec płaszcza a złapanie się śliskiej od wody barierki tylko pogorszyło sprawę. W mistrzowskim wręcz stylu przejechał brzuchem po pięciu schodkach lądując twarzą w błocie.

Ascaban's clueOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz