Poziom zażenowania i głupoty level up.
Gdzieś od lutego zaczęłam zajmować się dziećmi. W sensie w każdy wtorek na wieczór miałam jechałać (z jakieś pół godzinny autobusem) do miasteczka z okolicy, gdzie ogólnie bywam często np. na orkiestrze, więc to nie tak, że jest mi obce, żeby zająć się siódemką dzieci bo ich rodzice jeżdżą wtedy do Warszawy na spotkania. I po prostu ktoś nad tymi dzieciakami musi czuwać by mieszkania nie rozniosły, nie hałasowały za bardzo sąsiadom i poszły spać kiedy trzeba...
Byłam raz. Było dobrze. Potem tydzień później się pochorowali więc nie jechali nigdzie i opieka nie była potrzebna. Tydzień temu też jeszcze ich trzymało. Za każdym razem w poniedziałek mi pisali, że są chorzy i żebym nie przychodziła.
W ten poniedziałek nic takiego nie było więc założyłam, że mam przyjść. No, więc wsiadłam w autobus i pojechałam. Wcześniej bo jeszcze miałam kilka rzeczy które chciałam zrobić.
No, i idę, dzwonię do ich mieszkania (był jakiś problem z domofonem, że nawet nie słyszeli kto przyszedł). I już wtedy miałam takie czy na pewno miałam przychodzić. No, ale w końcu weszłam do mieszkania i się okazuje, że akurat spotkanie mają następnego dnia, ale jakoś też zapomniała mi napisać. I to było tak okropnie niezręczne. No ale trudno. Pogadałyśmy, i stwierdziłam, że nie ma sensu tam siedzieć więc wrócę do domu. I szłam na autobus wiedząc, że nie zdążę i będę musiała poczekać z dwadzieścia minut na następny. I stoję na światłach, już blisko przystanku, i widzę, że autobus właśnie tam przyjeżdża. Bo akurat postanowił się spóźnić. A ja świadoma, że nie zdążę nie spieszyłam się jakoś bardzo... Na przystanku nikt nie wsiadł więc nawet nie mogłam liczyć, że do niego dobiegnę...