Rozdział pierwszy

14 2 3
                                    


Śnieżnobiałe płatki śniegu, spokojnie wirują w powietrzu, aby potem spaść wprost na brudną ziemię, zamieniając się stopniowo w wodę. Nicholas Robinson siedział na jednej z ulicznych ławek, nieopodal jego domu. Właściwie, chłopak chciałby go tak nazywać, aczkolwiek we wnętrzu i zachowaniu rodziny nie było dosłownie nic, co mogłoby przypominać kochającą atmosferę. Rzecz jasna, dla wszystkich wydawali się być wzorem do naśladowania, jednak były to tylko opinie osób odległych od ich posiadłości, takich, którzy bali się podejść tam bliżej, niż co najmniej kilkadziesiąt metrów. Ludzie podziwiali ich rękę do interesów, fascynowali ich, ale tylko z początku ich historii szczycili się dobrym imieniem. Później zostało splamione, gdy coraz więcej osób dochodziły słuchy, co dzieje się za murami ich firmy, a nawet i domów.

Nastolatek nie miał tu zbyt wielu znajomych, praktycznie mógłby ich policzyć na palcach jednej ręki. W społeczności już dawno przylepiono mu łatkę jego rodziny, ludzi idących po trupach do celu. Nick nie chciał podtrzymywać tego fałszywego obrazu, ale bał się wydziedziczenia. Też przecież nie był idealny, a wyjawiając najbrudniejsze interesy najbliższych, naraziłby się właśnie na to, a wtedy mógłby pożegnać się ze swoimi marzeniami o założeniu własnego biznesu. Tym razem, legalnego, w przeciwieństwie do jego rodziny. Matka wraz z ojcem chłopaka pewni byli, że ich syn odziedziczając po nich "spryt i ambicję" (jak zawsze powtarzali), będzie walczył o zostanie szefem rodzinnej firmy, pozbawiając większych majątków innych członków rodu. Aktualnie, biznesem zarządzała duża część rodziny, która tylko czaiła się aż właśnie ich potomek przejmie firmę, zostając szefem tej mafijnej zabawy.

Nicholas potarł ręce z zimna, powodując ciepło w jego skórzanych rękawiczkach. Wziął głęboki oddech, a zimne powietrze wydostało się z jego ust. Delikatnie przechylił głowę w tył, patrząc na grudniowe niebo. Od lat krążyły legendy na temat tej rodziny, co oczywiście dotarło w końcu i do chłopaka. Już jako dzieciak słyszał, co ludzie mówią, a teraz jako niespełna osiemnastolatek dostrzegał, że może to być coś więcej niż puste kłamstwa z zazdrości. Doszło nawet do tego, że gdy rodzina spotykała się w uroczystości (podtrzymywali rzecz jasna nienaganną opinię, służyło to tylko temu oraz oczywiście musieli rozmawiać o kolejnych przekrętach), sami zainteresowani zaczęli wierzyć w to, że wśród swoich mają kreta. Uznanie tłumu było dla nich najważniejsze. Nie zrozum mnie źle — nie zależało im na byciu bohaterami, a chcieli być tymi, którzy sieją postrach.

— Nicholas! Uczyń nam ten zaszczyt i wróć proszę łaskawie do domu. — z domu wyszła kobieta koło czterdziestki ubrana w czarną długą suknię, przewiązaną w pasie srebrnym paskiem. Jej ciało zdobiła wszelaka biżuteria, poczynając od kolczyków, a kończąc na pierścieniach. Krucze włosy miała spięte w perfekcyjny kok, a szpilek praktycznie nie było widać, choć oczywistym było, że były koloru smoły.

— Oczywiście, już wracam, matko! — chłopak odkrzykując te słowa, zobaczył znikającą sylwetkę wgłęb domu, a sam leniwie podniósł się z miejsca, cicho wzdychając. 

The Bloody Taste of ChristmasWhere stories live. Discover now