1. Wielki wybuch

74 0 0
                                    

Nie wiem czemu wybrałem właśnie to okno. Duże, dwuskrzydłowe, o mętnych ze starości już szybach i drewnianej ramie. Tuż za nim byłem ja, w mieszkaniu tej świeżo odnowionej kamienicy. Jak przystało na taki budynek, sufit był bardzo wysoko, a układ pomieszczeń podłużny. Po drugiej stronie okna widoczna była alejka, zwykła, dość rzadko uczęszczana przez auta - z resztą tylko kawałek był dozwolony do przejazdu samochodów: dalej mogły wjechać tylko służby porządkowe, mieszkańcy kamienic, dostawcy do sklepików znajdujących się na parterach tychże kamienic, które ciągnęły się po obydwu stronach jezdni, oraz nieszczęsny tramwaj, kursujący tą ulicą.
Ja natomiast czekałem na szare BMW serii siedem, mające przejeżdżać tędy między dwunastą, a dwunastą piętnaście. Stałem przy otwartym oknie i popalając ostatniego papierosa przy Valse Sentimentale Czajkowskiego płynącym z gramofonu, przyglądałem się otaczającemu mnie światu. Pogoda była piękna, jak przystało na ciepłe, majowe przedpołudnie - słońce wręcz wylewało się na alejkę, gdzie jedynie chodnik po przeciwnej stronie ulicy był osłonięty cieniem skośnych dachów kamieniczek. Nie była to dla mnie najlepsza okoliczność - na szczęście i na to się przygotowałem. Dlatego zawsze sprawdzam pogodę przed wyjściem, co jest wręcz mym pedantycznym nawykiem. Teoretycznie mógłbym obrać pozycję po przeciwnej stronie ulicy, na przykład mieszkanie z oknem, na które nie pada słońce, jednak killflash, a więc metalowa siatka o strukturze plastra miodu montowana do lunety okazała się praktyczniejszym rozwiązaniem. Dzięki niej odbicie promieni słonecznych nie zdradzi mojej aktualnej pozycji, a lokacja była bardziej dogodna niż te osłonięte od światła - mieszkanie znajdowało się w rogowej kamienicy, co dawało mi ewentualną drugą szansę, gdyby mój cel odjechał bez zatrzymywania się. Kwestia opuszczenia lokum także nie pozostawiała wiele do życzenia, były bowiem dwie klatki schodowe, po jednej z każdej strony korytarza, a od strony dziedzińca dodatkowo znajdowały się liczne balkony. Na dachu wcześniej zamontowana lina dawała idealne rozwiązanie w przypadku szybkiej zmiany wysokości.
Spojrzałem w górę, wypuściłem szary dym i zwróciłem swój wzrok na ludzi gnieżdżących się w wagonie starego tramwaju. Nie mogłem wyjść z podziwu, jak bardzo schematyczne może być życie. Co więcej, żyjąc, a raczej egzystując w taki sposób, postrzega się każdą spontaniczną akcję początkowo negatywnie. Mówi się, że trzeba przełamać rutynę, dać się wyrwać - lecz podświadomie ludzie dążą właśnie do tej rutyny, bo ona daje poczucie stabilności. Jeśli coś jest stałe, wydaje się niezmienne, a gdy tylko coś może temu przeszkodzić, coś się stanie podczas codziennego wracania z codziennej pracy codziennie do domu na codzienny obiad o godzinie czternastej - zaburzy to idealny plan. Gdy zaczepi takiego człowieka ktoś na ulicy, pierwsze co odczuje, to stres. Stres, bo to coś nowego, nieznanego, co może pogrzebać idealny, rutynowy plan, dający złudzenie stabilności; zagrozi poczuciu bezpieczeństwa. Dlaczego? Bo wprawdzie rutyna, plany i schematy to tylko substytut właśnie omawianej stabilności. Są to rzeczy, które się powtarzają, do których jesteśmy przyzwyczajeni, do których wracamy i którymi żyjemy. A gdy coś już pójdzie "nie tak", szukamy czegoś innego by zapchać tę dziurę. Gdy ktoś zniknie z naszego życia, szukamy w to miejsce innej osoby. Nie chcemy zmian, powtarzamy czynności i tworzymy im sprzyjające okoliczności, byleby było "tak jak zawsze". Nie doceniamy wspomnień, tylko żałujemy, że coś minęło. Prawdziwa stabilność natomiast polega na tym, iż cokolwiek by się nie działo, jakiekolwiek spontaniczne zdarzenie by się nie wydarzyło, my wciąż pozostajemy niezmienni - mamy cel, pewność siebie, motywację.
Moje rozmyślanie przerwał fakt, iż nareszcie dostrzegłem wyczekiwany przeze mnie pojazd. To już – pomyślałem, czując delikatny stres i nagły skok adrenaliny. Zgasiłem papierosa o zewnętrzny, blaszany parapet, gdy sedan podjechał pod wejście do hotelu, który według szyldu nazywał się "BUFFALO". Wszystkie informacje się zgadzały, a ja czekałem na VIPa. Czym prędzej podszedłem do ściany od południowej strony i zasłoniłem wszystkie okna, wróciłem do wcześniejszej pozycji i dalszy rozwój sytuacji obserwowałem już przez lunetę biegową w pięciokrotnym powiększeniu. Utwór rosyjskiego kompozytora minął już w połowie. Wspaniale. Bo jak zabijać, to z klasą.
Pierwszą osobą, która opuściła auto, był ciemniejszej karnacji wysoki, na oko metr osiemdziesiąt pięć, mężczyzna z widoczną nadwagą. Przyodziany był w jasnoniebieską koszulę we wzory i granatowy garnitur. Gdy jego kabura z Berettą odsłoniły się podczas wysiadania, mulat nerwowo poprawił marynarkę i pospiesznie odwrócił się w stronę tylnych drzwi pasażera. W tym momencie wysiadł drugi, podobnej postury i ubioru facet, który obchodząc auto od tyłu stanął bokiem do niego, naprzeciwko mulata. Obstawiali tylne drzwi z obydwu stron, aż jeden z nich je otworzył, wtedy to "Król" wysiadł. Carlos, a więc mój VIP, ubrany był w biały, trzyczęściowy lniany garnitur, z pastelową, bladożółtą koszulą ze stójką. Na nosie miał okulary przeciwsłoneczne, a z samego wyglądu Hiszpan wyglądał na przeciętnego, wiecznie przystojnego pięćdziesięciolatka - twarz miał pociągłą, i choć widoczne były pierwsze zmarszczki czy zwisy, a zaczesane do tyłu włosy były już gdzieniegdzie siwe, to wciąż niejedna, nawet młodsza kobieta by się za nim obejrzała. Oczy natomiast wciąż były szeroko otwarte i radosne, a mężczyzna wydawał się zawsze delikatnie uśmiechać. Jeśli o tym mowa, to nie znalazłoby się tu żadnych złotych zębów, jakich można było się spodziewać. Charyzmy dodawał także siwiejący zarost w typie kotwicy. Cechą charakterystyczną, czego dowiedziałem się jeszcze przed zleceniem, był brak jakichkolwiek widocznych tatuaży. Nasz "Król" wyglądał po prostu jak zagraniczny biznesmen na wczasach, a nie żaden tam gangster. Wprawdzie - tak też było. Nielegalny biznes ciągnięty był tylko dla tradycji rodziny, nie dla prawdziwych zysków. Zajmował się tym jego młodszy brat, Hajan. Firma tak dobrze prosperowała, iż Carlos od momentu przejęcia kontroli w rodzie wiedział, że legalny biznes mu wystarczy, a reszta będzie tylko otoczką. Niestety, jak się okazuje, mimo zostawienia brudów bratu, sam jednak rąk czystych nie ma. Wprawdzie nie wszystko co legalne jest zawsze bez skazy. Nie trzeba zabijać, by doprowadzać do śmierci - wystarczą złe warunki pracy, wyzysk, obcinanie pensji. Nie trzeba grozić bronią by zastraszać - czasami jedynie potrzeba odpowiedniej presji i mobbingu.
Wreszcie coś zaczęło się dziać. Wysportowany latynos koło trzydziestki, z kolczykiem w prawym nozdrzu, krótkimi włosami i tatuażami na rękach oraz wyjątkowo ciekawym na szyi, przypominający węża z głową kozła. Ubrany był w przylegający szary T-shirt i czarne joggery, a na nosie miał okulary przeciwsłoneczne. Podszedł pewnym krokiem do Carlosa, przywitali się i obrócili tak, iż mój cel stanął delikatnie za nim. Nie byłem pewny, czy był to Hajan, czy ktoś zupełnie inny, wprawdzie odnośnie młodszego brata "Króla" nie miałem żadnym materiałów, a samemu nie chciałem zgłębiać tematu. Teraz dopiero zobaczyłem, jak ważną sprawę pominąłem przez pewność siebie i lenistwo. Chwilę nad tym myślałem, prawie się przejąłem, jednak ocknąłem się. Wystarczy, że przeczekam aż postronny człowiek zejdzie z linii strzału, prędzej lub później. Najważniejsze to zachować zimną krew.
Zawsze mogłem podjąć także ryzyko i zestrzelić balast. Nie wiedziałem jednak, jakie będą tego konsekwencje, zresztą zgodnie z moją zasadą - mniej znaczy więcej.
Mniej ofiar - więcej spokoju.
Nagle boss mafii wraz z drugim mulatem i ochroniarzami zaczęli się oddalać w stronę drzwi. Miałem czystą linię strzału. To najwyższa pora na podjęcie decyzji. Do dzieła więc.
Mój palec powędrował na płaski spust firmy Geissele, zamontowany w moim karabinie. Zacząłem go ściągać, a gdy już pokonałem jałowy ruch i poczułem silny opór, poprawiłem fast-focus lunety i wycelowałem równo między łopatki celu, na szwie jasnej marynarki. Wystarczy przełamać opór, kurek uderzy w iglicę, ta w spłonkę, zapali się proch, nastąpi wybuch w komorze, gazy prochowe pod ciśnieniem będą pchać pocisk, który zacznie wwiercać się w gwintowanie lufy, te z kolei nada mu ruch obrotowy wokół jego osi. Następnie opuści lufę, pokona alejkę i dotrze do celu. Tam rozerwie marynarkę i koszulę, rozpruje skórę, przepenetruje tkankę tłuszczową i mięśniową pleców Carlosa, trafi go prosto w kręgosłup - najpierw przerwie rdzeń kręgowy i zmiażdży krąg, wdrążając się w niego. Pocisk skończy swą wędrówkę gdzieś w jamie brzusznej mojego celu, odbijając się już od kości i łamiąc kolejne żebra, masakrując po drodze jeszcze kilka narządów wewnętrznych. Dość proste, prawda?
Wstrzymałem więc oddech, ścisnąłem mocniej lewą ręką front broni, będąc gotowym na lekki podrzut lufy.
I wtedy nadjechał on. Dość stary, czerwono-złoty, pierdolony tramwaj. Zasłonił mi całkowicie cel. Nie mogłem oddać strzału, na krzyżu lunety widziałem same stare okna komunikacji miejskiej. Mój błąd - za długo zwlekałem. Ale co teraz?
Teraz właśnie znów musiałem zachować zimną krew. Odłożyłem broń i bez pośpiechu podszedłem do stoliczka, na którym stał gramofon. Zaraz obok urządzenia do obsługi winyli leżał mały, oliwkowy pilocik z dużym czarnym guzikiem pod dźwignią. Paliły się na zielono cztery z pięciu diód na górnej ściance pilota, co oznaczało, iż zasięg jest bardzo dobry. Ścisnąłem dźwignię.
Klik.
Bum.
Nagle z okien trzeciego piętra hotelu zbiły się wszystkie szyby, a szkła wyleciały z hukiem na zewnątrz. Pustymi ościeżnicami zaczął uciekać kurz i pył, a w powietrzu uniosły się drobne odłamki. Prawdopodobnie teraz recepcjonistka zastanawiała się, kim naprawdę był ten nowy elektryk, który miał wymienić instalacje na piętrze trzecim. Czy na pewno był to elektryk, czy może przebieraniec? Czy zmienił faktycznie instalację, czy może tylko usunął wlutowane w kable urządzenie, które tydzień wcześniej podłożył umyślnie gość hotelowy, by wywalało bezpieczniki, a przy okazji specjalista ukrył w ścianach kilka kilogramów ładunków wybuchowych? Czy może rzekomym elektryk nie było łudząco podobny do tamtego gościa hotelowego, a ten, swoją drogą, do elegancko ubranego mężczyzny słuchającego Czajkowskiego w kamienicy po skosie, z karabinem w ręku?
Chwilę po wybuchu z budynku wybiegły przestraszone osoby, a wraz z nimi mój cel i jego ochrona. Kierowca szarego BMW stał już z odpalonym silnikiem, mulat otworzył drzwi, drugi asekurował VIPa. Odwrócili wzrok w stronę drzwi, wyglądając za ciemnoskórym kontaktem, gdy nagle "Król" padł w ręce ochroniarza nieprzytomny. Nie tylko nieprzytomny, ale i nieżywy - na jasnej koszuli w miejscu serca szybko pojawiła się wielka plama krwi, rozchodząca się coraz bardziej po ciele. Carlos leżał martwy z przebitym sercem.
Ja natomiast ubrałem nitrylowe rękawiczki, złapałem leżące na stole AR15 i umyślnie oddałem nietrafiony strzał w stronę pojazdu. Przełożyłem także łuskę leżącą na ziemi, pochodzącą z mojego karabinu bliżej stolika z rozstawionym na dwójnogu AR'em. Ochroniarz wskazał mniej więcej na moją kamienicę kierowcy auta. Chwilę później pod hotel zajechała straż pożarna, radiowóz policji zatrzymał się przy hotelu tylko na chwilę, zaraz bowiem podjechał pod moją kamienicę. Złożyłem swój karabin, schowałem do futerału na gitarę, zabrałem winyl i wraz z tym opuściłem mieszkanie kamienicy. Z początku przypuszczałem, iż policja zajęła budynek, ale nie weszli jeszcze nawet na pierwsze piętro, a co mowa na moje. To bardzo ułatwiło sprawę, nie musiałem wprawdzie uciekać się do stosowania liny czy planować ucieczki. Byłem czysty i pewny siebie na tyle, iż postanowiłem wyjść głównym tylnym wyjściem. Zbyt pewny.
- Proszę się zatrzymać! - rzucił w moją stronę policjant obstawiający te wyjście.
- Przepraszam, bardzo się spieszę... - odparłem próbując ominąć go w przejściu, jednak ten odepchnął mnie i zagrodził wyjście.
- To się pan spóźni. W tym budynku jest prawdopodobnie przestępca.
- Ja nic nie wiem, proszę mnie przepuścić...
Funkcjonariusz spostrzegł mój pokrowiec na plecach i wyjął pistolet z kabury, celując we mnie. Nie miał oczywiście palca na spuście, ale zrobiło się gorąco.
- Co masz w walizce?! - krzyczał, wtedy dobiegł drugi policjant, spalając mi jakąkolwiek drogę ucieczki - Proszę natychmiast okazać zawartość futerału!
- Panowie, spokojnie...
- Otwieraj futerał, już kurwa! - krzyczał drugi funkcjonariusz.
Zacząłem się stresować, moje ręce trzęsły się, przez co miałem nieco problem z otwarciem. Po chwili jednak, nie mając już zupełnie jakiekolwiek innego wyjścia, odbezpieczyłem najpierw jeden, potem drugi zatrzask i otworzyłem bagaż. Wtedy oczom moim i funkcjonariuszy ukazał się lekko połyskujący, czarny korpus... gitary klasycznej.
- To jakiś żart?
- Nie rozumiem o co chodzi - zacząłem pełen udawanej pretensji i stresu - zjawiłem się tu z zamiarem kupna gitary, dokonałem transakcji i usłyszałem strzały. Chciałem stąd jak najszybciej uciec, ale pojawiliście się panowie wy wtedy i ja...
Jeden policjant z totalnie zamurowaną miną drapał się po głowie, gdy drugi przerwał mi wypowiedź.
- Jest pan czysty, proszę jak najszybciej opuścić budynek!
Zgodnie z poleceniem opuściłem teren, który właśnie był taśmowany z zewnątrz. Zauważyłem drugi radiowóz, tym razem bus, z którego wysiadło czterech funkcjonariuszy w czarnych mundurach, kamizelkach balistycznych, hełmach i z bronią typu PDW. Udałem się w stronę mojego auta i postanowiłem kierować się do miejsca zamieszkania. Gdy wróciłem do siebie, dosłownie i w przenośni, stanąłem przed lustrem w łazience i zastanawiając się nad perfekcją swojego planu, zacząłem się rozbierać od pasa w górę - najpierw spinka do krawatu, sam krawat, potem dewizka, kamizelka, koszula, podkoszulka. Spojrzałem na swój zabandażowany tułów, obróciłem głowę w bok i dotknąłem ciemniejszej plamki na szyi, jakby pieprzyka, po czym zauważyłem, iż mrugnęła ona dość szybko, trzy razy na zielono. Mój czip był w porządku, a więc mogłem dalej żyć.

ŁOWCY ŻYCIA - Projekt NewbornOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz