3. Centrala

13 0 0
                                    

   Schowałem wizytówkę do kiszeni wciąż nie będąc świadom zamiarów jej właściciela. Nie chciałem jednak, by mój wieczór zepsuło to nietypowe spotkanie i postanowiłem udać się w dość rzadko uczęszczane przeze mnie miejsce. W międzyczasie zauważyłem kelnerkę obsługującą mój stolik. Wyprostowałem się i utrzymywałem kontakt wzrokowy.
Rybka złapała haczyk.
   - Mogę prosić o rachunek? - zadałem pytanie, gdy stanęła obok mnie z typowym dla tej pracy uśmiechem na twarzy.
   - Oczywiście. Kartą czy gotówką? - odparła lekko pochylając się w moją stronę.
   - Kartą.
   - Dobrze - odparła zabierając szklanki po pustych drinkach, bowiem zastawa po homarze została sprzątnięta już wcześniej.
Po chwili wróciła z terminalem i potwierdzeniem płatności w skórzanej zakładce. Wyszło trzysta sześćdziesiąt Renów, stąd też zapłaciłem czterysta - odpowiedni napiwek za miłą i szybką obsługę. Zasunąłem za sobą krzesło i opuściłem lokal, kierując się w stronę auta. Gdy wsiadłem za kółko, kilka kobiet obejrzało się za mną, jednak żadna z tych gold-diggerek nie przykuła mojej uwagi - były zbyt przeciętne nawet na jedną noc. Odpaliłem samochód i wbiłem w nawigację nowy adres: Centrum Organizacji Łowców Życia.
   Nie pamiętam nawet kiedy ostatni raz tam byłem. Kiedyś odwiedzałem to miejsce po każdym zleceniu, a brałem wtedy dodatkowe - aktualnie przez lata stażu nie muszę dorabiać, gdyż moja pensja wystarcza z zapasem na życie na „pewnym" poziomie. W sumie pensję miałem taką, jak roczna suma zarobków kogoś z klasy niskiej. I to razy dwa, jeśli się postarałem jak dziś rano. Nic tylko być Łowcą, prawda? Okazuje się jednak, że spośród dwudziestu milionów mieszkańców miasta, w moim rejonie było zaledwie trzydziestu jeden członków Organizacji, wliczając w to mnie oraz Veronicę. Czasami zastanawiałem się, jakby to było pracować jako Strażnik, choć oni i tak mieli niezłe zarobki oraz dość podobne życie do mnie. No to hm... jako rolnik. Chyba bym się zanudził, naprawdę. Nie dość, że cały czas zapierdziela się według schematów w pracy, to także każdy dzień wygląda tak samo. Praca, obiad z rodziną, dzieciaki, do spania, a rano znów praca. Nie ma możliwości spontanicznego wyjazdu (oprócz przydzielonego urlopu), są niskie zarobki, które jeśli pozwolą już kupić auto, to takie z technologią ubiegłego wieku, życie od wypłaty do wypłaty.
Dla mnie masakra. Jednak choćbym chciał, to i tak nigdy bym nie podzielił losu takiej osoby - próg IQ ustalony przez System i tak przydzieliłby mnie do innej pracy, niż w polu. Chociaż to wszystko i tak gdybanie - jestem Łowcą i nie mam odwrotu, będę robić to usranej śmierci. Ale mi to nawet pasuje.
   Ruch na drodze był minimalny, tak też dotarłem do Centrum w kilkadziesiąt minut. Gmach był piękny i zapierał dech w piersiach nawet takiej osobie, jak ja. Trzydziestopietrowy, szklany wieżowiec. Pierwsze dwie kondygnacje nad ziemią były na całą szerokość budynku, potem rosły dwie wieże z przerwą między nimi, by u góry znów połączyć się ze sobą łukiem. W wieżach znajdowały się głównie biura i archiwa, było to miejsce dla korposzczurów pracujących dla Organizacji. A tych były setki.
Po chwili namysłu stwierdziłem, że już chyba wolałbym być tym biednym rolnikiem, niż pracować przy biurku. Przyjemniej trochę świeżego powietrza i ruchu, a to lepsze niż duszne (ale przynajmniej klimatyzowane) pomieszczenie, krzesło i ekran wypalający ślipia przy całym dniu siedzenia. Ale jakby nie patrzeć, te osoby były potrzebne. To oni wybierali nowe cele dla każdego z nas, dostarczali niezbędnych informacji a także dodatkowych, za odpowiednią dopłatą. W łuku łączącym ukryte natomiast były środki systemu ochrony Centrum - od generatorów pola grawitacyjnego, które odpychały wszelkie pociski, bomby a nawet pojazdy, które mogłyby uszkodzić wieżowiec od strony dachu, przez broń kalibru pięciu cali, mogącej skutecznie niszczyć cele znajdujące się w powietrzu na dowolnej wysokości budynku, jak i na ziemi. Raz widziałem je w akcji, wyglądało to świetnie - z łuku na górze wyjechały dwie półkule z dwoma sprzężonymi karabinami maszynowymi, a następnie rozjechały się na dwie strony i po specjalnych szynach od zewnętrznych stron wież poleciały w dół. Był to wprawdzie fałszywy alarm, tak też po zjechaniu do pierwszego piętra i wycelowaniu w autobus nie otworzyły ognia, ale zrobiło to na mnie wrażenie. Budynek wydawał się, jakby sam był w stanie się obronić, nawet bez ingerencji człowieka. Nie chciałbym znaleźć się po drugiej stronie tych pięćdziesięcio kilogramowych luf. Ani wtedy, ani teraz.
Centrum posiadało oczywiście większą ilość broni palnej oraz innych technologii, ale nie było tylko zbrojną twierdzą. Pomiędzy wieżami odnaleźć można było najnowocześniejsze lądowiska dla VT - osobowych pojazdów latających, na które stać było tylko część klasy wyższej. Lądowiska posiadały te specjalne porty, pozwalające na ładowanie pojazdu, o ile VTka była elektryczna, podczas postoju. Dzięki temu ktoś z "góry", będąc tylko na krótkie spotkanie, mógł po wypiciu kawki w biurze cieszyć się maszyną z pełnym bakiem... a raczej akumulatorem. Mnie interesował natomiast parter i piętra podziemne - bo tych także było kilka. Każdy rejon, a więc kilka dzielnic miasta, miał swoje własne piętro. Byli tam koordynatorzy, ośrodki szkoleniowe i sale operacyjne - wszystko, by zostać Łowcą.
     Zostawiłem auto na parkingu i udałem się w strone budynku. Było tu całkiem sporo zieleni; kamienne chodniczki, ogród japoński, designerskie ławki, korytka wodne, ba! Nawet dość okazałe oczko wodne z fontanną przed głównym wejściem.
Wspiąłem się po kilku niskich i długich, betonowych schodach i podszedłem do szklanej ściany, która rozstąpiła się w połowie, a obydwie połówki pozwijały w harmonijke, otwierając mi przejście do środka. Tam natomiast ujrzałem ogromną przestrzeń - na samym środku głównej sali rosło wielkie drzewo, a nad nim jedynie szklany dach. Wokół korony drzewa można było zauważyć balkoniki pierwszych dwóch pięter, a dalej windy oraz schody na dalsze kondygnacje wież. Wszechobecny był biały kolor i zieleń oraz delikatne beże.
Niczym pierdolone sanatorium.
   – Agent Organizacji XX0213F, status Łowca - powiedziałem do robota znajdującego się obok bramek, które znajdowały się kilka metrów od drzwi wejściowych, odgradzając mnie od reszty pomieszczenia.
   – Proszę wejść w bramkę i odsłonić chip – powiedział miłym, damskim głosem. Wykonałem polecenie i stanąłem w bramce.  Tam dwa skanery po bokach zaczęły przenikać moją szyję zieloną wiązką lasera ułożoną w poziomą siatkę, jeżdżąc w górę i w dół. Po chwili coś piknęło, a szklane panele przede mną się otworzyły na zewnątrz - Rozpoznano Łowcę: Daniel White, XX0213F. Witaj W Centrum LHO.
   Po pomyślnym wejściu do otwartej przestrzeni moim oczom ukazało się duża kwadratowa wyrwa w ziemi, gdzie bok miał spokojnie około dwudziestu metrów.  Znajdowała się ona idealnie w poziomie między wieżami, tuż za wielkim drzewem. Po chwili zobaczyłem wyłaniajacy się z niej pionowo pojazd. Ja natomiast udałem się do szklanej windy i wybrałem piętro minus drugie. To sektor mojego rejonu.
Czas odwiedzić stare śmieci. Poprawiłem marynarkę, wszedłem do windy i wybrałem na dotykowym panelu moją destynację.
   – Proszę proszę, kogo tu przywiało – zaczął niezbyt wysoki, jednak umięśniony mężczyzna, przed czterdziestką, ubrany w czarny t-shirt, tego samego odcieniu bojówki, szarą czapkę z daszkiem założoną tył na przód oraz pas strzelecki z kaburą na obniżeniu biodrowym. W jej wnętrzu znajdował się pistolet z innowacyjnymi akcesoriami, a sam pas z resztą wyposażony był w najbardziej nowoczesne ładownice.
   – Henry! – uśmiechnąłem się szeroko wysiadając z windy w stronę przyjaciela.
   – Danny – rzucił brunet z krótką brodą gdy zbiliśmy grabę. Klepneliśmy się po plecach i zaczeliśmy iść przed siebie, gdy on kontynuował – Co cię tutaj sprowadza? Wieki cię nie widziałem.
   – Jakoś ostatnio nie miałem po drodze. Co słychać? – odparłem z usmiechem.
   – U mnie w porządku – zaczął dość szybko mówiąc – Emily dostała nową pracę, dzieciaki rosną jak na drożdżach – kontynuował z uśmiechem – Natalie dostała się do niezłej szkoły. Także no, całkiem dobrze leci. A ty jak się masz?
   – Co tu dużo mówić. Robię swoję i jeszcze żyje.
   – Łowieckie życie, co? Hehe – zaśmiał się, a my dalej ruszyliśmy przez korytarz o betonowych ścianach z dwoma paskami ledowego oświetlenia w suficie, które szły wzdłuż korytarza i rozchodziły się przy kolejnych pomieszczeniach.
   – A jak w firmie? – zapytałem przerywając chwilową ciszę, wciąż mając lekko uniesine kąciki ust. Obecność dawnego znajomego poprawiła mi znacznie humor. Henry był osobą, która szkoliła się równo ze mną, gdy ja miałem ledwo dwadzieścia lat. Mimo wspólnych lat treningu, on ostatecznie obrał jednak inną ścieżkę - został instruktorem, odrzucając możliwość zostania Łowcą. Argumentował to faktem, iż nie nadaje się do tej roboty, co oczywiście było bujdą. Henry był świetny, zarówno przy używaniu broni białej, jak i w strzelaniu. Opanował pistolet do perfekcji, a pocisk był przedłużeniem jego myśli. Gdy podjął decyzję, był już po trzydziestce, lecz sprawność fizyczną miał lepszą niż większość młodszych kadetów. Planował wszystko z chirurgiczną precyzją, każde zlecenie szkoleniowe spełniał ponad wyznaczone normy. Był zupełnie jak ja, z małą różnicą - popełnił jeden błąd. W ostatnim momencie zrezygnował z bycia Łowcą.
Jak się jednak okazało, może błąd w moich oczach dla niego okazał się życiowym sukcesem. Nie podzielił mojego losu ze względu na kobietę, którą pokochał nad życie, a z której musiałby zrezygnować dla LHO. Emily stała się ważniejsza od statusu, umownie elitarnej pozycji w społeczeństwie, pieniędzy czy rzekomej chwały.
   – Może wejdziemy do mnie do biura na kawę? – nagle spoważniał.
   – Chętnie stary, ale wpadłem tylko na chwi...
   – Nie daj się namawiać – przerwał mi po czym lekko uniósł brwi i przewrócił wzrok na drzwi z napisem "INSTRUKTOR STRZELECTWA".
     Zaciekawiony nagłą zmianą atmosfery i dość tajemniczym zachowaniem kolegi, ustąpiłem namowom. Henry otworzył drzwi, wpuścił mnie do środka i wszedł także sam, a drzwi na siłowniku zamknęły się za nim. On natomiast skręcił żaluzje, zasłaniając widok do środka biura z korytarza. Usiadłem po drugiej stronie stołu, na którym leżała dość spora sterta papierów, a po mojej prawej znajdowały się szafy pancerne na broń.
   – Mocną na pół z mlekiem i dwie łyżeczki słodziku – rzuciłem z szarmanckim uśmiechem.
   – Nic się nie zmieniło – parsknął – dalej z mlekiem jak cipa. Słodziku nie mam, dam ci cukier.
   – Nic się nie zmieniło – zaśmiałem się pod nosem.
Henry podał mi kubek z kawą, zrobił ją także sobie, po czym usiadł wygodnie w swoim fotelu, pochylając się do tyłu.
   – Nie marzyłeś chyba o espresso na korytarzu tak bardzo, żeby mnie tu ściągnąć – zacząłem półżartem – o co chodzi?
Brunet wziął łyk kawy, pochylił się nad biurkiem i odstawił kubek. Siedział chwilę pochylony, z rękoma złożonymi i wspartymi na łokciach o blat. Po chwili namysłu zaczął.
   – Słuchaj... – nerwowo zerknął na drzwi po czym kontynuował – chcą przywrócić projekt Newborn...
   – Co ty pierdolisz? – zamarłem.
   – Serio ci mówię. Partia chce wykorzystać go, by zyskać w oczach opinii publicznej... Jako sukces współpracy LHO, policji i rządu. Kolejny „idealny" wytwór dla Systemu...
   – I Foxtrot się na to zgodził? – pytałem z niedowierzaniem, nie kryjąc tego wyrazem twarzy – przecież zamknął projekt lata temu.
   – Foxtrot ma coraz mniej do gadania. Krążą ploty... – tutaj przerwał, gdyż za drzwiami słychać było kroki. Gdy tylko dźwięki na korytarzu ustały, kontynuował – Krążą plotki, iż ma związane ręce. Zaakceptuje wdrożenie projektu albo poda się do dymisji... Oczywiście „dobrowolnie".
   – Kurwa, kto ma taką władze by sterować Organizacją? Ktoś z partii?
   – Tego nie wiem... Ale robi się nieciekawie – Henry sięgnął po kubek i napił się napoju, gdy ktoś zapukał do drzwi. Ten wydał rozkaz, by osoba weszła do środka.
   – Hen, masz dwóch kadetów na zajęcia doszkalające – powiedziała rudowłosa dziewczyna w sportowych ubraniach, z takim samym pasem bojowym i bronią co mój przyjaciel, jednak o nieco innej konfiguracji.
   – Tak tak, jasne... Za-zaraz ich ogarnę – odparł dość nerwowo mężczyzna, a dziewczyna zniknęła za drzwiami.
   – Przynajmniej fajne dupy tu macie – rozluźniłem nieco atmosferę.
   – To Tress. Jest nowa, jakieś półtora roku u nas – Henry zrobił krzywy uśmiech – Wracając... Będę coś węszyć, ale czuję, że jestem za małą płotką – wstał od stołu i dopił kawę. Uczyniłem to samo i podszedłem do drzwi.
   – Dzięki i tak za info. W razie czegoś masz mój numer. Wiszę ci kawę – uśmiechnąłem się do kolegi i podałem mu rękę, a ten w niej przekazał mi pendrive. Mrugnąłem jednym okiem wychodząc z biura, po czym udałem się w stronę części medycznej - mojego pierwotnego celu przyjazdu do Centrum.
     Projekt Newborn. Syf, który kilkanaście lat temu wymyślili jajogłowi z pewnych korporacji, gdy przeszli do nas, Organizacji. Niektórzy uznali to za początek nowej erę i twierdzili, że to kwestia czasu kiedy zostanie zatwierdzony. Gdy się szkoliłem, chcieli go wdrożyć. Inni, w tym ja, uznali to za naginanie założeń i działania Systemu. Oczywiście to była tylko moja opinia, a jako kadet nie miałem nic do gadania. Jaka była prawda? Nie wiedział nikt. Oby to jednak ci pierwsi się mylili, chociaż szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na ich korzyść. Pytanie tylko co jest na tym dysku i dlaczego Henry przekazał mi go tak dyskretnie.
     Gdy ujrzalem dużą, czerwona futrynę sięgającą sufitu, a w jej wnętrzu parę rozsuwanych szklanych drzwi wiedziałem, że jestem na miejscu. Zeskanowałem swój chip przy recepcji, a kobieta za ladą, około pięćdziesiątki, zaczęła.
     – W czym mogę pomóc? Jakieś problemy z chipem? – zaczęła powoli unosząc brwi i spoglądając spod okularów na ekran.
     – Nie, z nim wszystko w porządku. Chciałem udać się do moddera Thomasa Lichtta.
     – Był pan umówiony? – kontynuowała wciąż nie spoglądając na mnie.
     – Nazywam się Daniel White, kod służbowy XX021...
     – Nie obchodzi mnie kim pan jest... Nie widzę w kalendarzu żadnego spotkania na dziś do doktora Lichtta. Proszę się umówić i przyjść w terminie – przerwała mi stukając w klawiaturę.
     – Marto, przepuść pana White'a, on do mnie – powiedział mężczyzna wychylając się z gabinetu. Był on średniego wzrostu szczupłym brunetem, włosy miał splecione w braids'y sięgające za ramiona. Rysy twarzy były ostre, skóra dość ciemna. Nosił także okulary korekcyjne z brązowawym filtrem, niczym Jeff Goldblum. Te jednak nie posiadały jedynie funkcji korekty wzroku, ale dodatkowo pozwalały na widzenie wybranych organów, układów i tkanek przez skórę. Taki rentgen w binoklach. Aby przybliżyć wam czym zajmował się modder, to najlepiej będzie to porównać do konwencjonalnego chirurga, jednak w odróżnieniu do niego nie tylko operował w celu naprawy ciała, ale także jego ulepszenia. Od usuwania usterek chipów, przez cybernetyczne gałki oczne, aż po protezy całych kończyn. Na specjalne zamowienie można było zamówić tytanowe wzmocnienia kości; cybernetyczne oddycharki pozwalające pobierać tlen z wody; pompy krwii zastępujące serce, pozwalające także na zwiększone ciśnienie, a co za tym idzie wydajniejsze dotlenienie mięśni; aż po wbudowaną zapalniczkę w wybranym palcu ręki.
Odpalanie papierosa palcem. Klasa.
     Oczywiście im bardziej odjechane modyfikacje, tym większa sumę na koncie należało mieć, a stać było tylko niektórych. Niektóre za to, jak wysuwane wzdłuż przedramion potrójne ostrza, były prawnie zabronione, inne natomiast - na przykład protezy kończyn - refundowane z ubezpieczeń. Naturalnie, instalowanie złożonych ciał obcych w organiźmie powodowało nierzadko rozmaitą ilość problemów zdrowotnych, lecz mimo to wiele najbogatszych ludzi decydowało się na regularne wizyty u modderów. Innym problemem był obowiązek regularnego brania leków, aby organizm nie zatruł się toksynami pochodzącymi z pierwiastków wszczepionych elementów. A najtańsze one nie były. Wiele osób, a nawet niektórzy łowcy, wydawali wszystkie pieniądze na dodatki do ciała, nie biorąc pod uwagę konsekwencji. Potem przechodząc przez miasto spotykało się pół-człowieka pół-maszynę martwego w bramie w kamienicy.
Reny na mody były, na leki już nie.
Długo taki jegomość jednak nie poleżał, bowiem ludziom z klasy średniej dużo nie było trzeba, by usunąć modyfikacje - nielegalne czy legalne, bez różnicy, zawsze można było oddać służbom czy sprzedać na czarnym rynku. Chętnych nie brakowało.
Osoby z mocno zmodyfikowanymi ciałami określane były mianem cyberów, jednak widok ten był niezwykle rzadki. Raz co prawda miałem zlecenie na taki okaz: chłopaka, syna jednego z dyrektorów mniejszej korporacji. Młody pakował całą kasę od tatusia w części. Mechaniczne kończyny, tytanowy szkielet tułowia, kompletna proteza twarzoczaszki, wszystko z top-tier komponentow z imitacją skóry i pozłoceniami, sensorami dotyku, a co dla mnie ważniejsze - i bólu. Zabić wprawdzie nie było go łatwo. Siłą oczywiście przewyższał każdego normalnego człowieka, tak więc nie wiem, czy Veronika dałaby radę na walkę wręcz. Ja natomiast uprowadziłem go pewną nocą po bankiecie - pamiętam, że za zabicie szofera zabrali mi prawie całą premię, bo był to jakiś informator organizacji. Wywiozłem więc go na gratowisko, gdzie hałas na nikim nie robił wrażenia, lecz nawet kaliber pół cala ledwo sobie z nim poradził. Gdy już pozbawiłem go nóg i rąk, wyrwanie serca nic nie dało - skubaniec miał dodatkową pompę. Powiecie, że trzeba było odciąć mu w głowę czy strzelać w czaszkę, jednak i to na marne. Tytanowy kręgosłup ciężko przeciąć, a kevlarowa osłona mózgu zatrzymałaby nawet pocisk. Najskuteczniejsze było więc wrzucenie go do zgniatarki aut. Dość twarda sztuka.
     Oprócz niego nigdy nie trafiłem na kogoś takiego. Niektórzy mieli sztuczne ucho czy protezę nogi, ewentualnie zoom w oczach, ale cyberzy byli białymi krukami.
     – Siadaj, siadaj. W czym mogę pomóc, Danny? – zapytał mnie Thomas, wskazując na fotel z wyglądu przypominający dentystyczny, podczas gdy sam usiadł na krześle obok biurka.
     – Potrzebuję noktowizji - rzuciłem zdejmując marynarkę i siadając na fotelu.
     – To kup sobie noktowizor – odparł zniżając okulary na nos i patrząc na mnie spod nich z głupkowatym uśmiechem. Kontury jego tęczówek były normalnego, brazowego koloru, przy zrenicy jednak widać było pomarańczowe okręgi.
     – Miałem nawet i już gogle panoramiczne z białym fosforem, ale wciąż potrzebuje czegoś więcej. Nie będę latać po mieście w hełmie, wyglądając jak jakiś zbuntowany strażnik. Za bardzo rzuca się w oczy. Mam pieniądze, dostaniesz spory napiwek – odpowiedziałem niezbity z tropu zdecydowanym głosem.
     – Hm... Może i będę miał coś, co cię zainteresuje – powiedział to wstając, po czym użył małego dotykowego panelu na biurku. Nagle białe ściany podniosły się, ukazując grafitowe ściany pełne najróżniejszych części i protez, jakie widziałem. Wyjął małe, białe kartonowe pudełko, zupełnie jak takie, w których sprzedaje się smartfony marki premium. Uniósł przykrywkę i wyjął dwa urządzenia o kształcie mocno spłaszczonych kul. Wyglądały jak soczewki, jednak nie kontaktowe, a te w ludzkim oku. – Aktualnie w testach dla Strażników elitarnych oddziałów. Jedyne w mieście poza magazynami rządowymi. Biały fosfor generacji czwartej, zgody ze standardową specyfikacją militarną – modder wymieniał kolejne parametry sprzętu, aż dodał – Organizacja dostała jeden komplet na testy. Będziesz naszym królikiem doświadczalnym.
     – Wspaniale... Ile za to?
     –  Pięćset tysięcy renów.
     – Żartujesz sobie? – odparłem zaskoczony ceną. Najniższa krajowa wynosiła przecież trzy tysiące osiemset Renów, tak więc musiałbym pracować ponad dziesięć lat, żeby móc to sobie zakupić. Zakładając, że nie musiałbym jeść, pić ani mieszkać gdziekolwiek.
     – Wiesz, zawsze możesz złożyć wniosek do Organizacji... Przejść kurs testerski, czekać na decyzję dwa lata, która i tak zostanie odrzucona, bo do tego czasu i tak ktoś to weźmie za gotówkę i...
     – Czaję. Biorę.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Oct 05 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

ŁOWCY ŻYCIA - Projekt NewbornOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz