***
To był jeden z tych zwyczajnych, słonecznych dni, w których wiatr delikatnie muskał dziecięce policzki, a drzewa dawały zbawienny cień, pod którym skrywały się zatroskane, lecz w pełni szczęśliwe matki.
-Tylko nie odchodź za daleko! – można było słyszeć owe kobiece głosy dochodzące z pobliskiego placu zabaw .
-Berek! – zawołała malutka dziewczynka w długich warkoczykach i w zwiewnej, błękitnej sukience po kolana. Ja lekko popchnięty przez nią, cofnąłem się kilka kroków mimowolnie, ale już po chwili zacząłem gonić pozostałe dzieci. Najpierw usiłowałem złapać drobnego chłopczyka w czerwonej koszulce. Nic z tego, był za szybki. Potem spojrzałem na szeroko uśmiechniętą dziewczynkę, która wskazywała na mnie palcem. Za każdym razem gdy już prawie ją miałem, ona umykała z tak wielką lekkością. „Huh, śmieje się ze mnie?" – przebiegło gdzieś przez moją głowę, cały czas usiłując ją dogonić. Usłyszałem chichot zza moich pleców, a gdy się obróciłem, ujrzałem, że już wszyscy rówieśnicy śmieją się bardzo głośno. Przystanąłem i wsparłem dłonie o lekko zgięte kolana. Moje płuca były już u skraju wytrzymałości, a gardło sprawiało wrażenie istnego pożaru. Spuściłem głowę, gdy poczułem cisnące się do oczu łzy, a do moich uszu docierały coraz to wredniejsze obelgi.
-Nienawidzę was! – wykrzyczałem niestabilnym tonem głosu, cały już zalany upokarzającymi łzami. Wybiegłem z placu zabaw, szybko otwierając bramkę i gnając przed siebie ostatkami sił. Zawsze byłem najsłabszy, zawsze sam.
Tak było odkąd pamiętam i zostało aż do teraz. Z tą różnicą, że teraz nie ganialiśmy za sobą w ramach tej przeuroczej zabawy jaką był berek, a w ramach chłopięcych zalotów do nieśmiałych dziewczyn. Można się było domyślić, że moja wartość obeznania na tym polu wynosi mniej więcej tyle co iloraz IQ tych idiotów, czyli jakieś 0. Z każdym kolejnym dniem utwierdzałem się podświadomie w przekonaniu, że ja tu nie pasuję. Problem w tym, że nie pasuję nigdzie.
Pewnego wieczoru, na dokładnie tym samym placu zabaw, siedziałem sam. Ciepłe podmuchy wiatru otulały moje ramiona. Patrzyłem w niebo, nie myśląc o niczym. Gdy po pewnym czasie poczułem chłód, podniosłem się z zamiarem pójścia do domu. Wtem zobaczyłem biegnącego chłopaka, który szybko przeskoczył ogrodzenie placu , obejrzał się za siebie i gdy nie dostrzegł żadnej postaci goniącej go, skierował się już spokojnym krokiem na jedną z huśtawek. Usiadł na jednej z nich, oddychając ciężko.
-H-hej, wszystko w porządku? – podszedłem do niego wystraszony. Chłopak szybko podniósł głowę.
-Tak, tak. Dzięki.
-Przed kim uciekałeś? – spytałem niepewnie, siadając na huśtawce obok.
-Przed życiem – uśmiechnął się pod nosem, patrząc przed siebie. Zaskoczony taką odpowiedzią przez chwilę zastanawiałem się co powinienem powiedzieć.
-Nie podoba Ci się takie, jakie jest teraz? Cóż, mi też nie i zapewne nie tylko nam więc...
-Nie wiesz na czym to wszystko polega – parsknął oburzony. – Nie chodzi o to, by podobało się Tobie, ale byś sprawił, że drugiej osobie będzie się podobać. Właśnie dzięki Tobie. Ja staram się właśnie znaleźć taką osobę, którą będę mógł uszczęśliwić. Mimo, iż mnie nikt jeszcze nie znalazł.Wypowiadając ostatnie słowa, na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech. Nie wiem czy powiedział to dosłownie czy w przenośni, ale nim zdążyłem się nad tym zastanowić, on wstał, poprawił spadającą mu z ramion bluzę i dodał tylko:
CZYTASZ
Ambulance-Frerard
FanfictionAnd if you save my life I'll be the one who drives you home tonight