1. Żywe kadry

37 3 2
                                    


Strzepnąwszy niewidoczny pyłek ze swojej grafitowej spódnicy, ruszyła przed siebie.

Smukłe nogi kroczyły jedna przed drugą. Stukot jej szpilek wypełniał korytarz. Stojący w nim ludzie rozstępowali się na boki, usłużnie witając się z szefową. A ona, nie drgnąwszy nawet jednym mięśniem twarzy, odpowiadała im chłodno i władczo. W prawej dłoni ściskała już klucz i skoro tylko dotarła do drzwi z grawerowanym napisem REDAKTOR NACZELNY, włożyła je do zamka, który szczęknął, a po chwili klamka ustąpiła.

Jej biuro było przestronne, jasne, a jednocześnie pełne książek, które stanowiły lwią część jej życia. Zdecydowana większość z nich to były publikacje wydane pod jej nadzorem, ale nie zabrakło także słowników wszelkiej maści. Wolną przestrzeń ścienną pokrywała nie tylko jasnozielona, pastelowa farba, ale i różnego rodzaju certyfikaty, dyplomy i podziękowania za zasługi we wkład słoweńskiego rynku wydawniczego.

Ledwie zdążyła odłożyć aktówkę na biurko, rozdzwonił się telefon. Kontrahenci bez przerwy składali jej propozycje wydania najróżniejszych przejawów grafomanii, a ona, dzięki wieloletniemu doświadczeniu, dyplomatycznie posyłała wszystkich delikwentów na drzewo.

– Powtarzam panu, że nie wydamy Śniadań z Szatanem, bo to nie jest powieść, tylko literacki żart – powiedziała twardo, powoli tracąc cierpliwość. – A my nie mamy w zwyczaju żartować z gustu naszych czytelników.

Przed nią jawiła się niezbyt przyjemna perspektywa nadgodzin w pracy.

Kiedy tylko zdołała odesłać z kwitkiem namolnego autorzynę, wreszcie opadła na fotel i odpaliła komputer. Po chwili spojrzała na zdjęcie, jedno z pierwszych wspólnych, które stało między drukarką a koszyczkiem na długopisy. Mimowolnie się uśmiechnęła na ten widok, bo pamiętała tamten dzień.

Zaraz po jej niespodziewanym przyjeździe do Kranjskiej Gory, została na noc u Petera, a następnego ranka zadzwoniła do Jelar w sprawie przyznania zaległego urlopu. Wcześniej samotność sprawiała, że nie potrzebowała zajmować się czymś innym niż praca. Teraz wreszcie mogła więc wykorzystać gromadzone latami dni wolne. Bo wiedziała, że czas był tutaj szalenie cenną rzeczą.

Wybrali się na jeden dzień do Mariboru, w którym słońce kąpało cały Plac Zamkowy w swoich promieniach, w którym równie pięknie prezentował się Plac Wolności, w którym stare, dziewiętnastowieczne winnice same opowiadały historię Słowenii. To zdjęcie zrobił im pewien uprzejmy turysta, Polak, pod najstarszą na świecie winoroślą. Weszli też na wieżę Obrambni stolpi i spacerowali brzegiem Drawy. Nie zapomnieli również wstąpić do katedry św. Jana Chrzciciela, czy bazyliki św. Marii Matki Litościwej, a potem, zmęczeni całodzienną wyprawą, zjedli przepyszną szarlotkę w jednej z nadbrzeżnych kawiarni. Wtedy, w Mariborze, Mila uświadomiła sobie, jak dawno nie była szczęśliwa i ile radości sprawić może spacer za rękę z kimś, kto zrobi wszystko, by uśmiech nie schodził jej z twarzy. Teraz, mimo upływu czterech lat, zdjęcie to nadal wywoływało taką samą reakcję.

Zerknęła na zegarek. Minął dobry kwadrans po ósmej, a na jej biurku nadal nie było kawy. Z impetem wcisnęła guzik na swoim panelu telefonicznym, a z głośnika rozległo się pytanie:

– Tak, szefowo?

– Karina, gdzie jest moja kawa?! Piętnaście minut temu miała już tu stać! Czy ty się nigdy nie nauczysz?!

Wtedy do jej podświadomości przebił się głos.


– Mila, znowu fantazjujesz przez sen o pracy.

Elin otworzyła oczy po raz pierwszy tego dnia i drugą rzeczą (zaraz po suficie), którą zauważyła, był zakładający skarpetki obok, na brzegu łóżka, Peter. Z rozczarowaniem zorientowała się, że kolejny już raz zaśliniła pół poduszki, a przy tym i twarzy. Naszło ją pytanie, co powodowało Peterem, że jeszcze nie zerwał z takim niechlujem łóżkowym.

PolaroidWhere stories live. Discover now