❝By być słońcem na Zachodzie❞

62 12 1
                                    

     
      Sandra nie sądziła, że w wieku prawie piętnastu lat, jej głównym zajęciem będzie jedzenie kolorowych żelków. Przez długi czas były jej jedynymi znajomymi. Podobno do tych pierwszych jest się najbardziej przywiązanym. Może dlatego tak bardzo lubi odgryzać im głowy. Wszystkim, tylko nie ananasowym. Tych Sandra Kazimiera nie lubiła prawie tak samo jak Tyranocka, bo nie był jej wymarzonym Paryżem.

      Słońce chyliło się ku zachodowi, a ona mogła tylko marzyć by zrobić tak samo. By być słońcem na Zachodzie. By świecić jasno. By inni jej zazdrościli. By patrzyli z podziwem. By kochali ją tak jak ona zakochała się w kolorowych żelkach, stolicy Francji i jednej wyjątkowo cudownej osobie, która uważała ją za egoistkę.

     Słońce zniknęło na Zachodzie, a ona nadal tu była. I nadal marzyła. Nie wiedziała czy kiedyś przestanie. Może nigdy nie odwiedzi Paryża. Może nigdy nie zobaczy wieży Eiffla w towarzystwie croissanta i Apoli. Głównie zależało jej na osobie.

    Kiedy była mała i myślała, że jest lubiana piętnaście świeczek na torcie wyglądały bardzej entuzjastycznie. Wtedy uważała, że czyni ją to dorosłą. I będzie miała znajomych, z którymi wyjdzie na miasto, choć jest oddalone o trzydzieści kilometrów. Mała Sandra naoglądała się amerykańskich filmów, gdzie słowa prawdziwa miłości i przyjaźń miały jakiekolwiek przełożenie w rzeczywistości. Dodatkowo było ono bardzo ładne. Ładnie wyglądało i efektownie się prezentowało.

    Sandra ładnie wygląda i efektownie się prezentowała. Przynajmniej taką miała nadzieję. Przynajmniej niech taki będzie efekt jej wiecznych starań bycia zauważoną. Już nie chodziło o cały świat. Chodziło o Paryż i dziewczynę z miasta. Szczególnie o Apolę, bo zbyt szybko biegała. Bo mogłaby jej uciec. Bo mogłaby ją stracić. A Paryż nóg nie ma i nadal stoi w jednym z tych samych miejsc, które chciałaby pamiętać z dzieciństwa, jednak nigdy tam nie była.

    W małym Tyranocku mieszkało mało ludzi. Nie było żadnych turystów, a plotki biegały jak oszalałe od okna do kolejnych ciekawskich uszu.  
Każda para oczu prześledziła każdego mieszkańca. Każdy język zdążył już każdego ocenić. Każde usta rozpowiedziały choć jedną fałszywą informacje na temat sąsiada. Sandra się tu wychowała, była taka sama.

    Włosy prawie platynowe błyszczały w oddali, jakby wołały zwróć na mnie uwagę! Sandrze byłoby w nich nie do twarzy. Jej oczy powędrowały w kierunku smutnego uśmiechu. Nie posłała radosnego.

    — Kim jesteś? — zapytała sama po środku morza wspomnień, które ludzie martwi na emocje innych nazywają ulicą.

   — Evzen Rosier. — przedstawiła się dziewczyna o oczach wyraziście niebieskich jak niebo, które małe dzieci rysują białe i lekkich rysach twarzy jakby rysowane czubkiem pióra o wyjątkowo niewyrazistym atramencie.

   — Amerykanka? — zapytała cicho, a jej pytanie uderzyło w drobną blondynkę. Nie była Amerykanką, ale kim innym, jeśli nie dziewczyną ze Stanów. Pokiwała głową.

cześć!
jak wam się podoba Sandra
i kawałek jej mało kolorowych myśli?

nienawidzę swoich marzeńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz