Zagraj Mozarta

32 4 2
                                    


– Zagrasz Mozarta? – dopiero po chwili dowiedziałam się, dlaczego moja prośba nie mogła zostać spełniona, ale na razie Jerzy obdarzył mnie zrezygnowanym spojrzeniem, jakbym powinna wiedzieć, dlaczego tego zrobić nie może. Było to drugie pytanie, jakie zadałam, odkąd wprowadził mnie do swojego domu. I drugie, na które nie odpowiedział. Siedziałam zatem na poduszce, która leżała na podłodze, i milczałam, rozglądając się po mieszkaniu. Na salon, który sądząc po jego rozmiarach, był kiedyś dwoma oddzielnymi pokojami, składały się dwa pianina i przeszklona szafa, z której wyglądały chaotycznie ułożone książki. Jeden z instrumentów zasłaniał wejście na balkon, w taki sposób, że aby znaleźć się na świeżym powietrzy, należało przecisnąć się między nim a ścianą. Drugi znajdował się obok szafy, tak że kiedy stało się w wejściu, jeden instrument znajdował się po lewej stronie, a drugi po prawej. Naprzeciwko salonu znajdowała się reszta pomieszczeń: mała kuchnia i łazienka. Za łóżko służył rozkładany materac, który w czasie dnia, złożony, opierał się o szafę. Mieszkanie sprawiało wrażenie ostatniej ostoi dla bohemy artystycznej, którą XXI wieku nagle zaskoczył. Łatwo się domyślić, że pierwszą rzeczą, o którą spytałam były dwa pianina. Jedno powinno w zupełności wystarczyć. Jerzy nie odpowiedział i zniknął w kuchni, pod pretekstem przygotowania herbaty. Czekałam na niego, rozglądając się po pokoju... Znałam kilku pianistów, ale żaden z nich nie posiadał dwóch instrumentów. Ale żadnego z nich nie nazwałabym Artystą w takim stopniu jak Jerzego.

Poznaliśmy się w jedynym klubie w naszym mieście, który lubiłam. Przyjaciółki wyciągnęły mnie na wakacyjne szlajanie się po takich miejscach, co jak zwykle przyprawiło mnie o niechęć. Uważałam, że przechodzenie z jednego baru do drugiego tylko po to, żeby wlać w siebie alkohol nie ma sensu. Równie dobrze można to robić w domu, oglądając jakiś dobry film. Nie chciałam jednak robić im przykrości, gdybym odmówiła, byłby to już trzeci raz w przeciągu trzech tygodni – zaczynały kończyć mi się wymówki. Grzecznie szłam tam, gdzie one, dawałam porywać się do tańca i wszędzie kupowałam kieliszek czerwonego słodkiego wina, który wypijałam tylko do połowy. Ostatnim klubem, do którego poszłyśmy, był „Czerwony słonecznik". Zawsze panował w nim półmrok, którego nie umiały rozgonić żadne lampy, a dym z papierosów unosił się także w sali dla niepalących. Za barem stał Kazimierz, człowiek o wyglądzie studenta akademii sztuk pięknych i duszy starca. Nikt tak naprawdę nie wiedział, jak ma na imię, ale ponieważ lubował się w cytowaniu wierszy Kazimierza Przerwy-Tetmajera, imię poety przylgnęło do niego na dobre i nikt nie protestował. Wielką zaletą „Czerwonego słonecznika" było stare pianino stojące przy jednym ze stolików. Każdy mógł na nim zagrać i chociaż większość grających stanowili ludzie, przez których przemawiał alkohol, zdarzało się, że można było usłyszeć tu prawdziwy koncert. Jeśli tylko było to możliwe, siadałam przy stoliku z pianinem i czekałam na jakiegoś zbłąkanego pianistę. Sama nigdy nic nie zagrałam, chociaż w domu siadłam do instrumentu za każdym razem, kiedy wracałam z uczelni. Tym razem stolik był zajęty i musiałyśmy zadowolić się innym, znajdującym się, na szczęście, tuż obok. Dziewczyny, już po chwili, zajęte były obserwowaniem chłopaków, siedzących przy barze, a ja skupiłam całą uwagę na instrumencie. Siedział przy nim chłopak, niskiego wzrostu, ubrany na szaro. Wydawało mi się, że jest blondynem, ale w takim świetle łatwo było się pomylić. Smukłe dłonie położył na klawiaturze, ale nadal panowała cisza. Wątpiłam, że zagra cokolwiek, ręce trzęsły mu się, jakby znajdował się pośród śniegów Syberii, a nie w zatłoczonym, dusznym klubie. Przyjaciółki podeszły do baru i dopiero wtedy zaczął grać. To było niesamowite... Znałam tę melodię, ale bawił się nią w taki sposób, że mniej wprawne ucho mogło by jej nie rozpoznać. Nie chcę, żeby to zabrzmiało, jakbym się przechwalała, po prostu sama ostatnio grałam ten utwór. Oczywiście nie tak dobrze. Teraz miałam wrażenie, że znalazłam się w jakieś zadymionej kawiarence pod koniec XIX wieku w Paryżu, w której oddechy przepełnione absyntem mieszały się z przerażeniem związanym z końcem epoki. Melodia płynęła i niczym wstążka oplatała wszystkich obecnych w klubie, ale zdawało się, że nikogo nie zachwyciła tak jak mnie. Pianista odszedł od instrumentu, a ja pognałam za nim, rzucając przyjaciółkom w locie, że zaraz wrócę. Skierował swoje kroki do wyjścia, a ja niczym szpieg podążałam za nim. Do tej pory nie wiem, czy mnie wtedy widział. Kiedy znalazł się przed klubem, skierował się na lewo, usiadł na niskim murku i wyciągnął papierosa. Stanęłam przed nim, kiedy już zapalił i bardziej wyszeptałam niż powiedziałam:

Zagraj MozartaWhere stories live. Discover now