Suknia w metrze

67 17 2
                                    

Do szkoły średniej w pewnym miasteczku na zadupiu chodził Truposz. Nie był do końca martwy, po prostu tak go nazywano ze względu na jego nieobecne spojrzenie lub może wiecznie milczącą, zdystansowaną postawę, jakby był duchem obserwującym całe zdarzenie, które de facto było jego życiem. Nie bardzo chciał w nim uczestniczyć, szczerze powiedziawszy. Nikt go nie spytał o zdanie, zanim się urodził, a kiedy przyszedł na ten świat, ciężko już było się z niego wydostać. Ludzi na ziemskim padole trzymają różne więzy i nawet z pragnieniem odejścia może być ciężko, aby wykonać swój zamiar. Truposz miał różne plany w kwestii odebrania sobie życia, ale nigdy żadnego nie wykonał, bo wychodziło na to, że nic z tego nie będzie miał – właściwie tak samo jak z niezrobienia tego. I ostatecznie wychodziło na to, że nie opłacało się robić nic, może jedynie siedzieć w milczeniu i czekać, aż zdarzy się coś ciekawego.

Faktycznie coś takiego go spotkało, w dodatku niedługo po tym jak kompletnie zrezygnował z brania udziału w lekcjach szkolnych. Naprawdę miał dość tych wszystkich bezcelowych karnych zadań domowych, których i tak nie wykonywał i innych uczniów zachowujących się jakby im zależało.

Tego dnia jechał na deskorolce w okolicach stacji metra. Rozglądał się zrezygnowany i obserwował ludzi zajętych życiem, a jednocześnie to życie gubiących przez swoje zabieganie. Po swojemu było to zabawne, ale Truposz nie potrafił się śmiać. Widział i rozumiał, nie zwykł zaś reagować.

Na deskorolce jeździł całkiem sprawnie, a była to jedna z niewielu umiejętności, jakie opanował. Przed schodami prowadzącymi do podziemi podskoczył z deską i znalazł się na poręczy, po której z iskrami zjechał na sam dół. Przechodnie odwracali w jego stronę głowy zaalarmowani hałasem, zawieszali na chwilę wzrok i wracali do swoich zajęć. Nikt nie przejmował się cichym nastolatkiem poszukującym celu.

Truposz zeskoczył ze swojego pojazdu dopiero na stacji. Wziął go pod pachę i powoli okręcił się wokół własnej osi. Sufit był niski, a ściany pokryte odchodzącą żółtą farbą. W wielu miejscach zostały przyklejone plakaty i ogłoszenia, po ziemi walały się papierki i bilety naznaczone śladami butów. Panowała tu osobliwa aura „przedsionka". Truposz czuł się tu jak w pomieszczeniu oddzielającym jeden świat od drugiego, jakby stacje metra nie należały do żadnego miejsca i istniały jako osobne małe światy dla podróżnych. A były to światy bardzo interesujące. Gdyby tak sobie tu posiedzieć i poprzyglądać się ludziom, możnaby odnaleźć wszelkiej maści osoby. Obok siebie stał złodziej, biznesmen i zagubiona czterolatka i nie było w tym nic dziwnego. Wszystko się tu mieszało i tworzyło przedsionkowy harmider zmieniający się z każdą sekundą. Nigdy nie było tu tak samo, ale zawsze był bałagan.

Wzrok Truposza przyciągnęły nagle śnieżnobiałe falbany odcinające się na tle brudnego otoczenia. Suknia ślubna przemknęła obok niego, welon połaskotał go w policzek i już ślubny strój oddalał się biegiem wzdłuż podestu.

W tym zdarzeniu dostrzec można kilka nadzwyczajnych rzeczy. Po pierwsze, skąd wzięła się suknia ślubna w metrze? W dodatku z welonem i to całkiem ładnym. Po drugie, dlaczego suknia biegła? Taka sytuacja mogła oznaczać ucieczkę, lecz nikt sukni nie gonił. Po trzecie, gdzie suknia podziała właścicielkę, bądź właściciela? Zwykle ślubne stroje nie biegają samotnie. I wreszcie po czwarte, gdzie podziały się pantofelki?

Wszystkie te pytania naraz zaatakowały głowę Truposza, który odruchowo wskoczył na deskorolkę i popędził za zwiewającym ubraniem, które zdążyło już wpaść do publicznej toalety.

W środku nie zastał nikogo poza przerażoną kobietą naciągającą w pośpiechu figi.

- Co pan wyprawia, to damska! – piszczała, a tak szybko jak udało się jej doprowadzić majtki do ładu, zaczęła okładać podglądacza torebką.

Truposz zgubił trop i byłby tę sprawę porzucił, ale w oczy rzucił mu się welon zaczepiony o róg ohydnie ubrudzonego lustra. Ostrożnie go stamtąd zdjął i zwrócił się do pani z torebką:

- To tu było wcześniej?

Kobieta straciła rezon, zastanawiając się nad nagłym pytaniem i bezczelnością młodego podglądacza.

- To damska toaleta! – powtórzyła oburzona.

- Ale welon...

- Nie sądzę, proszę się wynosić!

Truposz wzruszył ramionami, odepchnął się od ziemi i odjechał. Welon schował do kieszeni spodni, zastanawiając się, czy wszystko, co dziś widział naprawdę się zdarzyło. 

Mama Truposza dowiodła, że welon nadaje się na firankę. Ciężko stwierdzić jak użyła dość małego skrawka materiału na całe okno, ale faktem było, że jej sposób działał.
Chłopak nie bardzo się tym przejął. Welon jak welon, bardziej interesowała go suknia, już nie mówiąc o pantofelkach.
Tego ranka zdecydował pójść do szkoły i sprawdzić jak się miały rybki w akwarium w sali chemicznej. Kupił po drodze bułkę ze szpinakiem i pojechał na desce prosto do szkoły, wpychając się tuż przed woźnego, wchodzącego właśnie przez drzwi. Nie zszedł z deskorolki, po prostu wskoczył wraz z nią na te kilka schodków i na koniec wjechał z hałasem na pusty korytarz. Lekcje rozpoczęły się piętnaście minut temu.

Jechał slalomem przed siebie i gryzł bułkę ze szpinakiem. Jeszcze raz, gdzie była chemiczna?

Nie bardzo myślał o tym, gdzie właściwie jedzie, miał po prostu nadzieję na objawienie. Nagle w zasięg jego wzroku wpadł nowy obiekt, który okazał się żywą osobą. Zeskoczył z deski, żeby nie doszło do kolizji, ale i tak popchnął człowieka, który zaszedł mu drogę.

- Szpinak dobry wybór – rzekła osoba – ale jakoś wolę mięsne.

Truposz odsunął się i ogarnął wzrokiem postać z czapką z daszkiem i krawatem. Ten dobór ubrań wydał mu się na tyle niecodzienny, że pofatygował się, żeby przyjrzeć się pomysłodawcy bliżej. Oczy miał czerwone, a na policzku nakreślony czarny księżyc. Nie miał pojęcia czy to tatuaż, czy marker, czy coś jeszcze innego.

- Wyglądasz dziwnie – odezwał się nareszcie. – To ciekawe.

- Szukasz pewnie rybek w sali chemicznej. Ktoś je dziś wypuścił do kibla – odparła osoba rzeczowym tonem.

- Nie znamy się – zauważył i myślał nad tym, dlaczego ten człowiek zgaduje jego myśli.

- Ty mnie nie znasz. Jestem Szamanem. I wiem, co planujesz.

- Nawet ja tego nie wiem – wtrącił zaciekawiony Truposz. – Na razie chciałem tylko zjeść bułkę ze szpinakiem i zobaczyć rybki.

- Rybek już tu nie ma. A ja muszę lecieć na księżyc. Cóż, do zobaczenia. Wyglądasz jak trup – skomentowało, ukradło deskorolkę Truposza i odjechało korytarzem z bułką szpinakową w dłoni.

W ten sposób Truposz został obrabowany przez Szamana planującego wyprawę na księżyc. 

Ręce do góryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz