Część pierwsza

723 41 114
                                    

W pisaniu wiernym towarzyszem był mi utwór Hoziera - Cherry Wine

*

Londyn, 7 stycznia 2002 r.

Znowu widziałem Cię w ministerialnym korytarzu. Rozmawiałaś z kimś, żywo przy tym gestykulując, aż kątem oka dostrzegłaś i mnie. Zastygłaś w bezruchu. Ostentacyjnie odwróciłaś twarz w drugą stronę, bym nie mógł odnaleźć Twoich oczu. One jedyne mówiły prawdę, kiedy Twoje usta wypełniały te wszystkie kłamstwa. Na czele z tym, że zostaniemy przyjaciółmi. Teraz mijamy się bez słowa. Niczym nieznajomi, którzy zapomną o sobie prędzej, niż przestąpią kolejny krok.

Nie winię Cię. Nie całkowicie. Nawet już nie pamiętam, kto pierwszy nie odpowiedział na list. Może to ja omyłkowo wrzuciłem go do szuflady z innymi papierami, albo Ty w natłoku pracy zwyczajnie o nim zapomniałaś. Wiem, że harujesz od świtu do zmierzchu. Od zawsze karierę stawiałaś na piedestale. Ona została, ja spadłem.

Rozstaliśmy się po cichu. Chociaż po czasie, jestem prawie pewien, że wolałbym, gdybyś odeszła z hukiem. Oszczędziłabyś mi wielu bolesnych pytań, współczujących uścisków i tych fałszywych zapewnień, że wkrótce będzie dobrze, bo nie było i nie jest. Bo za każdym razem gdy Cię widzę, zastanawiam się, dlaczego tak łatwo się poddaliśmy?

Często wymyślam alternatywne wersje naszej przyszłości. Czasem rodzisz mi troje dzieci, czasem jedno nam wystarcza, a jeszcze innym razem jesteśmy tylko my dwoje. Mieszkasz u mnie, bo Twoja kawalerka ledwo mieściła stosy książek i to paskudne kocisko, po którym do dziś mam blizny, ale toleruję go, bo Ty go kochasz, a ja Ciebie i to cholerne, błędne koło się zamyka.
Jesteśmy okrutnie szczęśliwi. Dużo rozmawiamy, nierzadko się przy tym kłócimy, jednak nocne przeprosiny rekompensują nam to z nawiązką. Ja gotuję, ale Ty zmywasz. Pomagam Ci wycierać czyste naczynia, bo chcę przyspieszyć ten moment, w którym mnie przytulasz. Tylko Ty wiesz jak. Drapiesz mnie po plecach, a ja wciskam brodę między Twój obojczyk. I tkwimy tak, jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Wdycham Twój zapach. Nuta czekolady i słodkiej wanilii. Tak pachnie mój dom...

Potem otwieram oczy. Wokół unosi się smród papierosów i Ognistej whiskey. Znowu piłem do rana. Idę wziąć prysznic, pod którym wysyłam Cię w diabły. Przez moment szczerze Ciebie nienawidzę. Chciałbym, żebyś zniknęła. Zabrała wszystko i wyjechała z Anglii, bym już nigdy więcej Cię nie spotkał. Później, kiedy zimna woda przynosi otrzeźwienie, jest mi wstyd. I tak każdego dnia od dziesięciu miesięcy.

Zawsze, kiedy przypadkiem się spotkamy, zastanawiam się, czy i Ty myślisz o mnie i o tym, jak nam mogło być? Zazwyczaj w to wątpię. Nigdy nie bawiłaś się w sentymenty. Odcinałaś przeszłość grubą kreską i parłaś do przodu, nie bacząc na błahe wspomnienia.

Mnie też wycięłaś ze swojego życia?

Zniknąłem z fotografii?

Spaliłaś te wszystkie listy?

Ten też skończy w płomieniach?

Ja dalej wszystko trzymam, choć wciąż nie wiem po co? Mam bilet do planetarium z naszej pierwszej randki, parę Twoich woluminów, jedwabną chustkę i pierścionek, którego nie zdążyłem Ci dać.

Czekałem na jakąś specjalną okazję, aż te przestały się pojawiać. Wręczenie Ci go na końcu, byłoby aktem desperacji, a ja chciałem zachować twarz, lecz teraz nie wiem po co? I tak na nią nie patrzysz.

W najgorszych momentach zastanawiam się, co by było, gdybyś nigdy nie istniała? Czy byłbym wciąż taki sam? Czy świat nie zmieniłby się całkowicie? W końcu to Ty go uratowałaś.

Na zawsze Twój, Draco | DramioneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz