Rozdział 2: Opowieść Mani

14 2 0
                                    

Żwawym krokiem wspięła się na górkę za kościołem. Plecak jej ciążył, nieprzyjemnie nadwyrężał zmęczone plecy. Wokół panowała już szarówka. Uważała, że to dość niedorzeczne, żeby trzymać ludzi w szkole do tak późnych godzin, ale niewiele mogła z tym fantem zrobić. Za jeden drobny wybryk (w który zresztą została wkręcona) przytrzymali ją w kozie do późnego wieczora i kazali za karę wklepywać dane do świadectw na koniec roku. Robota nie była trudna, ale nużąca i mozolna, więc nauczycielki chętnie skorzystały z okazji przekazania jej w inne, uczniowskie ręce. Dzięki temu same mogły wyjść do domu o wiele wcześniej, zostawiając grupkę pokutujących za swoje przewiny uczniów wraz ze stosem kart z danymi do przepisania oraz cieciem, który miał dopilnować, aby młodzież należycie odbyła swoją karę. Tym sposobem nim Mania opuściła budynek szkoły było już dobrze po dwudziestej pierwszej. Zdecydowała, że wróci tak, jak zwykle, na skróty, byleby tylko szybciej znaleźć się w domu i w końcu dorwać się do kolacji. Tak właściwie to nie przeszkadzało jej włóczenie się po ciemku, chociaż pomyślała, że po ostatnich ekscesach to może i lepiej, jak będzie w domu przed zapadnięciem zmroku. No i dziadek jest wtedy spokojniejszy.

Na górce brzózki rosły dość rzadko, nie przesłaniały widoku na okolicę, który, nawiasem mówiąc, był  stamtąd całkiem przyzwoity. Słońce już praktycznie zaszło, więc niebo zrobiło się przyjemnie różowe. Na jego tle wcale ładnie wyglądała ta cała wioska ze swoimi sypiącymi się chałupami. Z poniektórych kominów gęstymi obłoczkami unosił się dym - ludzie palili w piecach, aby zagrzać wodę. Do wakacji pozostawało jeszcze 3 dni. 3 dni, i Mania w końcu nie będzie musiała się przejmować durną szkołą przez całe dwa miesiące. Oczekiwała tego momentu bardziej niż świąt.

Trzask - pękła gałązka gdzieś niedaleko, z jej lewej strony. Przystała w miejscu, zaczęła nasłuchiwać z ręką na scyzoryku myśliwskim ukrytym w wewnętrznej kieszeni koszuli. Mania nie należała do lękliwych osób, to trzeba było przyznać, ale serce zaczęło bić jej deczko szybciej, bo miała w głowie parę ostatnich opowieści dziadka i jego koleżków. Niemal podskoczyła, bo z miejsca, z którego słyszała dźwięk zerwał się młody samiec sarny - i dał nogę w dół pagórka, w gęstwinę. Wypuściła ze świstem powietrze przez nos. Po chwili ruszyła dalej. Na szczęście zaraz za górką biegła już droga, więc miała nadzieję, że chociaż na niej nie będzie zdana na pastwę dzikich zwierząt. Szybkim krokiem pokonała niezbyt strome zbocze, chowając prawą dłoń - tą, w której trzymała nóż - do kieszeni. 

Swoją drogą to nieźle daliby Mani w szkole popalić gdyby się dowiedzieli, że nosi przy sobie broń. Tutaj, w Lecznicy, mogła sobie chodzić ze schowanym nożem do woli, nic nikomu do tego. Ale jakby się dowiedzieli w szkole - wylaliby ją z kretesem. No ale co innego miała zrobić, skoro po wsi grasowało jakieś cholerstwo? Dziadek sam wyposażył ją w scyzoryk ze srebrnym ostrzem, żeby w razie czego miała czym się bronić. 

Szybko robiło się ciemno - wcześniej padało, później przyszła chwila pogody, a teraz znowu na horyzoncie zaczęły gromadzić się deszczowe chmury. Na szczęście dotarła już do drogi i widziała przed sobą dom. Światła były pogaszone, dziadek prawdopodobnie jeszcze nie wrócił. Była przyzwyczajona do siedzenia samej wieczorami, nie robiło jej to właściwie większej różnicy. Kilka minut później otwierała już furtkę z haczyka i wchodziła na podwórko. W lepkim, ciamkającym błocie dostrzegła ślady stóp prowadzące na tył domu, ale nie chciało jej się ich sprawdzać - to praktycznie pewne, że należały do dziadka. Z blaszanego wiadra stojącego pod domem wygrzebała klucz i otworzyła drzwi. W sieni było ciemno, musiała macać ręką po ścianie w poszukiwaniu pstryczka do światła. Zwisająca z sufitu żarówka na kablu przez chwilę migała, ale po chwili blade, żółte światło ustabilizowało się. Odwiesiła kurtkę na drewniany wieszak i przeszła do kuchni. Zauważyła, że na stole pod cukiernicą leży kartka. To wiadomość od dziadka.
"Pojechałem do Łyków, zjedz sama, wrócę późno". W porządku. Ale w takim razie czemu ślady w błocie prowadziły za dom?  Łyki leżą dobre 20 kilometrów od Lecznicy i dziadek zawsze jeździ tam motorem, który trzyma w szopie koło chaty, po co więc łaziłby na tyły? Nieważne, pomyślała sobie, to przecież nic nadzwyczajnego. Pewnie wyszedł wcześniej za dom żeby wylać pomyje za płot, lub coś w tym guście. 

Czosnek na wampiryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz