on tylko chciał pięknie umrzeć
✯ ☾ ✯
Była noc.
Lutnia Orfeusza leżała jakby bezużyteczna przy jego boku. Zrozpaczony, choć wciąż piękny mężczyzna rzucił się na piach i czując się w środku martwym, słuchał, jak fale oceanu uderzają o skały.
Stracił Eurydykę. Przez swoją głupotę. Och, jaki był bezmyślny! Było już tak blisko, jego męki mogły zostać wynagrodzone, a jednak po raz kolejny wszystko utracił. Dlaczego poddał się pokusie? Dlaczego się odwrócił?
Nie słyszał kroków stawianych przez jej lekkie stopy. Tak dobrze znał ten dźwięk. Jednak go nie słyszał. Odwrócił się i złamał obietnicę, więc Hermes zaprowadził jego boską żonę z powrotem do świata umarłych. Jednak któż by się nie odwrócił? Czy naprawdę można go za to winić? Świadomość, że najdroższa osoba może wcale nie podąża za nim krok w krok, była nie do zniesienia. Musiał wiedzieć, czy jest bezpieczna, czy po tych wszystkich trudach, jakie pokonał, aby dostać się do Podziemia, nie padł ofiarą intrygi. Co, jeśliby jej tam nie było? Co, jeśli coś jej zagrażało? Zbyt mocno ją kochał, by przemóc w sobie potrzebę pilnowania jej jak największego skarbu. Choćby i tylko się potknęła, śpieszyłby z pomocną dłonią, nie spuszczając z niej oka choćby na moment.
Teraz jednak pozostały mu tylko łzy, które wsiąkały w miękki piach. Odgłosy wody szumiały mu w uszach. Mógł mieć swą nimfę, tę piękną nimfę z tak potężną urodą. Przecież każdy ją kochał. To też przyczyniło się do jej śmierci. Jednak to Orfeusz kochał ją najbardziej, bo kochał ją tak, że czasami ciężko było mu nabrać w płuca powietrza, a oczy nie mogły nasycić się najsłodszym widokiem. Nawet dźwięki lutni często brzmiały przy niej głucho, bo liczyło się, że gra dla niej. Liczyła się tylko ona.
Szloch wyrwał się z jego ust, tak przepełniony żałością, jakby rozpacz narastała w nim z każdą chwilą i właśnie zabrakło już na nią miejsca. Nie trwało to jednak długo, bo po chwili raptem ucichł, już nie jak wzburzony ocean, a spokojna woda po burzy. Oto Orfeusz, wrak człowieka, który stracił całego siebie razem ze swoją Eurydyką.
Potem był już tylko pusty. Nie był w stanie kolejny raz zdobyć się na płacz. Jego żałość przestała się wzburzać, a zaczęła wytrawiać w nim czarną otchłań. Lśniące włosy były teraz całe w piasku, a serce całe w popiele, gdyż spłonęło z utraconej miłości i bólu. Miał wrażenie, że się dusi bez dostępu do tlenu, jakim była jego nimfa.
Księżyc w pełni oświetlał jego młode ciało, roztaczał wokół bladą poświatę, upodabniając go raczej do cienia niż żywego człowieka. Tylko ten połyskujący kompan był mu prawdziwym świadkiem. Nikt nie zaprzątał sobie nim głowy.
W końcu podniósł się do siadu z pustym wnętrzem i jasnym umysłem. Teraz przyświecała mu tylko jedna, nie do zbycia, desperacka potrzeba. Nie odzyska Eurydyki, zatem chce umrzeć. Chce pięknie umrzeć, jak przystało na kogoś tak doniosłego, a zarazem tak skrzywdzonego. Niechże godna śmierć i nadzieja zaświatów z ukochaną wynagrodzą męczarnie.
Wziąwszy w dłonie swoją ukochaną lutnię, począł grać na niej ostatnią, rozedrganą, a jednak podniosłą i zdeterminowaną pieśń przepełnioną żałością, trwogą, czarną rozpaczą, ale też nadzieją, patosem oraz pewnością. Zdawało się, że nawet fale przystają na chwilę, by posłuchać pięknego brzmienia. Ziemia drżała, wyrażając zachwyt i chłonąc dźwięki, a wiatr tańczył przy akompaniamencie muzyki. Księżyc płonął jaśniej, a gwiazdy, wzruszone i we łzach, mrugały do poety w uniesieniu.
Może nawet jego Eurydyka mogła go dosłyszeć? Gdyby mogła tu być, pochwaliłaby go za niesamowitą grę, zawsze tak samo zasłuchana i piękna, jak ją zapamiętał.
Orfeusz, przybrany w błyszczące skrzydła natchnienia, a jednocześnie obciążony niezmierzoną pustką, powoli cichł. Nawet serce biło mu wolniej, a ciało domagało się odpoczynku, gdy w piersi zaczynało brakować tchu. Tak niewiele go zostało...
Dlatego też jego niespokojne wcześniej wnętrze nagle zatraciło się w kompletnej otchłani, bowiem zbliżało się upragnione wybawienie. Orfeusz wyprosił muzyką ocean, by ten zabrał go ze sobą.
Razem ze swoją lutnią przy piersi ostatni raz spojrzał w nocne niebo, a księżyc ostatni raz oświetlił mu skronie. Pozwolił nieść się bryzie i ukryć w pianie, błagając o ugaszenie ostatniej, wciąż tlącej się i bolesnej iskry na dnie samego siebie.
Pozwolił sobie wolno opadać na dno. Ocean gasił w nim życie, a on i tak czuł się jakby uniesiony. Cała jego wola nagięła się do tego, by doprowadzić ostatni zamiar do końca. Wreszcie nadszedł jego czas, by pożegnać świat, na którym nie chciał już dłużej być bez ukochanej.
Niechby były słynne Pola Elizejskie, na których zobaczyłby umiłowaną duszę i razem z ciepłym prądem szczęścia powiódłby za nią, już nigdy więcej nie tracąc jej z oczu, jednocząc się na wieki.
Tylko jakie to miało teraz znaczenie? W czarnej toni wody nie widział ni swych kończyn, ni swej przyszłości. Po co komu dzień więcej z życia, po co miłość i szczęście, skoro wszystko co miał, doprowadziło go w te miejsce, w którym był teraz? Jakie to miało znaczenie, gdy już nie oddychał, gdy nie próbował oddychać, a jedynie z ulgą oddawał się w kojące ramiona otchłani? Jednak mimo tego, ostatnim, co pojawiło się w jego umyśle, był błogi, kochający uśmiech wytęsknionej, utraconej Eurydyki.
On chciał już tylko pięknie umrzeć. Zasnąć w objęciach śmierci-miłości, najdroższej Eurydyki.
Tym razem to natura grała za niego żałobnego marsza, bo oto z iskrą w bystrym, choć martwym już oku, dotykał dna. Jego upragnionym przez płuca podmuchem świeżego powietrza była piękna śmierć.
Właśnie się z nią witał i pozwolił prowadzić się dalej.
CZYTASZ
beautiful death • greek mythology✓
Poetry☾ pragnął już tylko pięknej śmierci ➻ chaotyczne natchnienie, niespełna pięćset słów i Orfeusz w głównej roli ;) ➻ moje alternatywne zakończenie © salvio_sirius; 2021