Rozdział I

90 3 1
                                    


10 lat wcześniej:

Dzisiejszego dnia noc była niezwykła. Nikłe światła latarni oświetlały mroczne zakątki Rossenville. Cały czas padała lekka, wiosenna mżawka, a niebo rozpalone było tysiącami gwiazd, układającymi sie w korowody. Pomiędzy dwiema kamienicami, o mokrych od deszczu murach, ciągnął się błyszczący w świetle księżyca, wyłożony brukiem chodnik. Szły po nim dwie, zakapturzone postacie, w czarnych pelerynach. Szybkim krokiem podążały w kierunku starej  kaplicy. Czarne, strzeliste wieże, zimno witały przybyłych turystów,  a gotyckie mury zatykały dech w piersiach. Tej nocy od kaplicy bił wyjątkowy blask, pewnego rodzaju poświata. Postacie zbliżyły się do czarnego, bogato zdobionego portalu, po czym weszły do środka.

  -Szybciej, bo się spóźnimy. -warknął jeden z nich pośpiesznie ściągając kaptur z głowy.

  -A i jeszcze jedno. Pamiętaj. Bądź cicho, staraj się nie odzywać. A jeżeli będą kazali pokazać Ci skrzydła... -zamilkł na chwilę. -To pod żadnym pozorem tego nie rób. Rozumiesz? Nikt nie może dowiedzieć się kim jesteś.

Młodszy chłopak, uprzednio będący w kapturze skinął głową. Rozpiął płaszcz i przełożył go przez ramię.

  -Pilnuj się i schowaj... -spojrzał wymownie na chłopaka, jakby nie chcąc wypowiadać tego słowa. Słysząc to, młodzieniec machinalnie włożył rękę do kieszeni u kurtki, chowając w głąb całą jej zawartość.

-Chodź, siadamy z tyłu. -podeszli do jednej z ławek. -Tak, o tutaj. -popchnął chłopaka ku siedzeniu. -No siadaj! Nie zwracaj na siebie uwagi...

   W kościele było ciemno. Delikatne, mgliste światełka, blado oświetlały pomieszczenie. Na samym przedzie znajdował się ołtarz. Złote ozdoby, krzyże i świece nadawały miejscu mistyczności. Na środku znajdowało się podwyższenie i ambona, a na każdej ze ścian widniały kolorowe obrazy świętych. Jak i cały budynek, wnętrze kościoła sprawiało wrażenie zimnego.  W pewnym momencie nastała całkowita cisza, rozproszona melodią harfy i organów. W całym pomieszczeniu znalazła się mgła, która po opadnięciu, ukazała oczom wszystkich całkiem inne wnętrze. Czarna ściana, sprawiająca wrażenie jakby wykonanej z puchu, jeszcze wyższy niż przedtem ołtarz, nie zawierający złota. Na środku wisiał obraz drabiny, na której były anioły. Na każdym ze szczebli było ich kilku, postacie ustawione wedle hierarchii, a każda z nich miała swojego czarnego odpowiednika. Ze ścian zniknęły obrazy, które zastąpiły ruchome freski czarno-białych par aniołów.

 Każda z nich była podpisana, miała także wygrawerowaną historię, która opowiadała ich dzieje. Tylko jeden biały anioł stał sam, uśmiechając się ponuro. Wszystkie inne skrępowane, wyszydzone przez czarne stały obok siebie w rzędzie. Ruchome malowidła ukazywały mękę dobra i tryumf zła.

        Przed ołtarzem ukazał się mężczyzna o bladej cerze, zaciemnioną skórą pod oczami i licznymi bliznami, zdobiącymi jego nieskazitelnie piękną twarz. Kruczoczarne włosy, skrupulatnie ułożone, z niebywałą delikatnością opadały mu na czoło. Czarne, głębokie oczy, wyrażały paradoksalną nicość, pustkę. Jego plecy zdobiły piękne, duże, czarne skrzydła. Z godnością i wyższością rozglądał się po zgromadzonych po czym przemówił:

-Witajcie. Jestem zdziwiony, że przybyło was tu aż tak wielu. Jak wiecie, to dzisiaj narodził się... -anioł spojrzał w dół, jakby chcąc odpędzić myśli, którym nie mógł pozwolić, aby ogarnęły teraz jego duszę. -Narodził się ten, który jest powodem i głównym tematem naszego dzisiejszego spotkania. Jak widzicie Frank nie ma swojego czarnego anioła. Czyż nie zastanawialiście się ani razu dlaczego tak jest? Jeżeli tak, to dzisiaj rozwiążę waszą odwieczną zagadkę. Dziś w 17 rocznicę tych przeklętych narodzin, które zmieniły nasz świat na zawsze. -przerwał, tworząc tym samym mroczną ciszę i napięcie. -Otóż żyje sobie, zapewne gdzieś wśród nas, chłopiec, który jest nie tylko aniołem. Co gorsza, nie jest on do końca aniołem zła. Ma moc, jakiej nie ma ŻADEN z nas. Żaden. Jeżeli by tylko chciał, mógłby zawładnąć całym światem. Aniołów o skrzydłach białych, jak i czarnych. Światem stworzeń magicznych, jak i ludzi. Ale na szczęście... -przerwał na chwilę, tworząc napięcie. -o tym nie wie.

Anioł zszedł z ołtarza, by przejść się po świątyni. Jego bose stopy zostawiały ciemne, iskrzące się  ślady na zimnej, marmurowej posadce. Podszedł do pierwszego rzędu i wyciągając rękę krzyknął:

-WASZE SKRZYDŁA! -rozkładając szeroko palce, wytrzeszczył oczy, by utopić w nich swoje potencjalne ofiary. -POKAŻCIE MI JE! TERAZ! -anioły ukazały swoje piękne, czarne skrzydła.

-CZUJĘ CIĘ! WIEM, ŻE TU JESTEŚ! ZDRAJCO ANIOŁÓW! JAK ŚMIESZ?!  -krzyczał, biegając po całej świątyni i rozkazując kolejnym rzędom pokazanie skrzydeł.

-Jasna cholera. -szepnął przybysz w ciemnej pelerynie. -Uciekaj. Deportuj się ale już! -syczał mężczyzna, do chłopaka siedzącego obok. -Wiedzą, że tu jesteś. Ktoś musiał im o nas powiedzieć. Uciekaj mówię!

Czarny anioł był coraz bliżej mężczyzn, którzy teraz, nie byli już w kapturach.

-Panie Hopkins, pan ze mną! -krzyknął chłopak, łapiąc mężczyznę za rękę i szepcząc niezrozumiane słowa. Deportowali się.


Skrzydło Anioła StróżaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz