Rozdział 5; Doktor

19 4 0
                                    


-Obyś miał dobre wytłumaczenie.

- Daj spokój doktorku- mruknął William, popijając zimny, świeży rum- To nic takiego.

Milverton leżał na wygniecionym, niskim łóżku szpitalnym. Zewsząd panował półmrok, powoli rozświetlany przez wstające słońce.

- Nic takiego?- warknął doktor, nerwowo zataczając kółka przed łóżkiem Williama- Gdybyś przyszedł tu pół godziny później, Profesor wykrawiłby się na śmierć. Czy ty jesteś aż tak głupi, czy tylko udajesz?

- Nie denerwuj się już tak. Ważne, że żyje, a nie, w jakim stanie tutaj dotarł. Zresztą, sam nie jestem w lepszym- mruknął William, drapiąc się po okalających klatkę piersiową bandażach- Masz papierosa?

- Nie denerwuj się, nie denerwuj... Przez pół nocy zszywałem go do kupy! Mógłbyś chociaż nie nieść go w taką ulewę jak worek ziemniaków.

-Pytałem czy masz papierosa...- wymamrotał William, biorąc kolejny łyk ze sporej butelki. Alkohol łagodził powracający ból i pozwalał chodź na chwilę odzyskać jasność umysłu, przytłumioną przez nieprzespaną noc i ogromne zmęczenie, trawiące ciało Milvertona.

- O nie, mój drogi, nawet o tym nie myśl- odparł Doktor, wyjmując z białego kitlu małą szmatkę, którą przetarł zabrudzone okulary- Ostatnim razem, gdy poprosiłeś o jednego, skończyło się na całej paczce.

- Bordeaux...

- Nie ma mowy- odburknął doktor, siadając na krześle przy małym stoliku, stojącym tuż obok łóżka- Lepiej opowiadaj, coś zrobił tym razem. I ostrzegam, spróbuj znowu mnie okłamać, to następnym razem będziesz opatrywać się samemu- wybełkotał lekarz, podpierając głowę ręką.

Miasto powoli budziło się do życia. Pierwsze promyki porannego słońca przebijały się przez mgłę, wlatując do niewielkiej kliniki doktora Bordeaux, mieszczącej się gdzieś na granicy whitechapel, w niewielkiej, obskurnej kamienicy.

- I lepiej się pośpiesz. Zaraz się zacznie- rzucił, patrząc na wpadające słoneczne promienie.

- Chcesz rumu?- spytał William, podając doktorowi butelkę. Bordeaux bez słowa wyrwał ją z rąk Milvertona i wypiwszy dwa łyki, odstawił ją na stół.

- Będziesz dzisiaj mi pomagał- rzucił lekarz, mrużąc, przyzwyczajone do mroku, atakowane słonecznym światłem powieki- I nawet nie próbuj się wykręcać. Ciesz się, że względu na twój stan nie będę Cię dziś zbytnio wymęczał- dodał, zobaczywszy zdziwony wzrok Milvertona.

William położył się na łóżku i głęboko odetchnął, zasłaniając ręką wrażliwe na światło oczy. Doktor widząc, że Milverton nie chce z nim rozmawiać wstał i rozpoczął swój zwyczajowy obchód po pacjentach.

- I tak nie zrozumiesz- parsknął William, drapiąc się po bandażach. Swędzenie obitej klatki piersiowej było istnym utrapieniem i pomimo irytującego bólu, Milverton nie potrafił przestać.

- Nie obchodzi mnie to. Mów- odparł lekarz, porządkując klinikę. Wyrzuciwszy stare, zakrwawione bandaże i opatrunki, począł zbierać resztę medycznych akcesoriów, chowając je w komórce z tyłu kliniki. Wykonywał swoją zwyczajową rutynę, od której nigdy nie odchodził. Już niedługo przed przychodnią doktora miało zaroić się od wszelkich rodzajów ludzi- od zwyczajnych robotników, żebraków i żeglarzy- aż po całą maść bandziorów i rzezimieszków.

- Wendigo- odpowiedział Milverton, wciąż leżąc na łóżku. Ból powoli ustępował, gdy płynący w nim mocny alkohol powoli przytępiał jego zmysły.

DelibrogusOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz