🥀 𝟎𝟏 | 最後の良い日々。- Ostatnie dobre dni.

78 11 24
                                    

最後の良い日々
- Saigo no yoi hibi.

🥀 · 🥀 · 🥀 · 🥀 · 🥀 · 🥀 · 🥀

Etti wychodzi, a ja gwałtownie kładę się na plecach, lądując głową na poduszce. To był naprawdę dziwny sen. Chociaż w moim przypadku nie jest to już żadna nowość. Zarówno Etti, jak i Omid wielokrotnie mi, że zbyt częste czytanie zakazanych książek za bardzo wpłynie na moją i tak już nieokiełznaną wyobraźnię. Stwierdzenie to nie jest ani trochę bezpodstawne, ponieważ według nich zaczęło się to od narysowania przeze mnie czegoś, co określiłam mianem "dużej latającej puszki". Miałam wtedy sześć lat, a mając aktualne dwadzieścia jeden nadal przychodzą mi na myśl rzeczy, których nie tylko nie widziałam na oczy, ale też nie jestem w stanie wpasować w realia. W dodatku wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że nie wyzbędę się tego dziwactwa do końca życia. Nie żeby mi to przeszkadzało.

Ale w zmianie dziennych ubrań na nocne już jednak przeszkadza, dodaję w myślach, orientując się, że zasnęłam w koszuli oraz spódnicy. Widząc pognieciony materiał bluzki wiem, że dostanie mi się od Etti, gdy tylko pojawię się na dole.

Wskakuję w buty i zbiegam na dół po schodach, w wejściu do jadalni widzę jak Etti krząta się po kuchni. Na moim krześle wisi naszykowany na drogę chlebak. Omida nie ma, o tej porze wychodzi po drewno. Mam tylko nadzieję, że przynajmniej tym razem synowie Hubera nie przyczają się na niego całą bandą. Ostatnie spotkanie pochłonęło nasze ostatnie zapasy bandaży i musiałam biegać po wsi, prosząc sąsiadów o opatrunki.

— Mówiłam, żebyś nie czytała po nocy, bo nie wstaniesz rano samodzielnie. Jedz szybko. — Popędza i stawia przede mną miskę zupy ziemniaczanej. Na krawędzi talerza leżą trzy płaskie chleby, które nazywa barbari. Etti od zawsze miała swój własny sposób gotowania i nazewnictwa wielu rzeczy, co było dla mnie uroczym urozmaiceniem, nawet jeśli nie rozumiałam większości z tych słów. — Przygotowałam dodatkowe bochenki, żebyś nie przepłacała w Dystrykcie. Banu jest już gotowa do drogi. Omid osiodłał ją przed wyjściem i przekazał Rut.

Kiwam głową, zajęta w najlepsze pochłanianiem zupy oraz chleba. Łypię okiem na maczetę, która wisi na ścianie naprzeciwko. Podobno jest ostrzejsza niż wszystkie noże w całej wiosce, ale Omid nigdy jej nie używa, ale regularnie ostrzy. W międzyczasie Etti stwierdza, że nie powinno się jechać na targ z rozwalonym warkoczem. Idzie po grzebień, a kiedy wraca jestem w połowie pierwszej kromki.

— Nie zmieniłaś koszuli na nocną? Mia, przecież tyle razy cię prosiłam... — wzdycha z rezygnacją, rozplątując mi włosy. — Ach, mówi się trudno... Założysz tamtą nową białą bluzkę z kołnierzykiem i sweter.

Kończę jeść na równi z momentem, gdy Etti zawiązuje na końcówce moich włosów żółtą wstążkę.

Panah – jak tłumaczył mi Omid – oznacza schronienie lub ostoję. A przynajmniej w jego języku. Wiem z opowieści, że gdy zakładano wieś urzędnicy w stolicy oraz niektórzy mieszkańcy nie godzili się na pełen wyraz, który proponował Omid, Panahgah. Przystali jednak na skróconą wersję.

Wieś liczy sobie, łącznie z naszą trójką, czterdziestu mieszkańców. Usytuowana jest w niedalekiej odległości od Muru Rose, choć formalnie należy do północno-zachodniego terytorium Marii. Znajduje się niespełna godzinę drogi od Dystryktu Trost, do którego systematycznie jeżdżę pracować na targu. Oczywiście nie sama. Dziesięć lat temu utworzono zastęp, który obecnie pod dowództwem Richel Mandel jeździ do miasta. Kiedyś w jego skład wchodziła Etti wraz z trójką innych kobiet, dziś obowiązek ten przeszedł na mnie oraz córki poprzedniczek.

❝Second chance for love.❞ | 𝗦𝗡𝗞Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz