Rozdział 1

483 18 3
                                    

Mojra

Odrzucam puszkę z ciemną farbą na ziemię i nerwowo rozglądam się po okolicy.

Jasna poświata księżyca podświetla pomnik Praskiej Kapeli Podwórkowej, a letni wiatr wprawia w ruch gałęzie drzew, które przysuwają się i odsuwają od siebie, jakby tańczyły do najromantyczniejszej melodii. Gdyby nie mrok, spowijający resztę otoczenia, to może bardziej doceniłabym ten widok, ale teraz czuję wyłącznie strach powoli przejmujący nade mną kontrolę.

Przymykam na parę sekund powieki, próbując odnaleźć pozostałości spokoju ducha.

Opanuj się, kobieto! To nie jest twoje pierwsze dzieło na ulicach Warszawy, żeby ledwie słyszalne szmery miały cię wyprowadzić z równowagi. Nikogo wokół ciebie nie ma, więc masz idealną sytuację, żeby dokończyć malowidło. Do roboty!

Nie zwlekając ani chwili dłużej, otwieram oczy i zdejmuję szablon przyczepiony do ściany starej kamienicy za pomocą taśmy klejącej. Składam papier pakowy, by się zmieścił w plecaku, po czym wpycham jeszcze do środka pojemniki z różnymi kolorami oraz zamienne dyfuzory.

– Jeszcze tylko ta jedna rzecz... – mamroczę pod nosem, wyjmując marker z kieszeni spodni. Kiedy już mam napisać pierwszą literę, niespodziewanie wychwytuję uchem męski głos z lewej strony.

– Młody, przypomnij mi, co mamy w tym zgłoszeniu. Znowu narzekania na głośną imprezę?

Cholerna policja!

Nieruchomieję w miejscu, modląc się, żeby nie zbliżyli się ani kroku bliżej. Całun z ciemności skrywa mnie przed ich wzrokiem, lecz tylko z odpowiedniej odległości.

– Prawie – parska zirytowany towarzysz. – Zmartwiony sąsiad dojrzał grafficiarza na rogu Kłopotowskiego oraz Floriańskiej.

Klnę pod nosem, kończąc się podpisywać, a następnie kucam w poszukiwaniu swoich rzeczy. Bezszelestnie zarzucam na plecy bagaż i poprawiając kaptur, szukam drogi ucieczki.

– Czy oni nigdy się nie nauczą, że bazgrać mogą u siebie w domu, a nie ma ulicach miasta? Oby to nie był kolejny żart, bo... – warczy mężczyzna, a ja w tym czasie nieśpiesznie obracam się do nich tyłem. Gdy już mam ruszyć w kierunku motoru, słyszę za sobą krzyk: – Stój!

Zamiast grzecznie czekać, aż panowie skują mnie i wepchną do radiowozu jak najgroźniejszego przestępcę na całym świecie, zrywam się do ucieczki. Moje serce obija się o klatkę piersiową, kiedy błądzę uliczkami Pragi, które przypominają istny labirynt. Powiew grozy oplata mnie niczym lodowate wicie, zmrażając wszelkie racjonalne myśli. Poza tym ten dziwny pulsujący szum w uszach nie pomaga mi w uspokojeniu się, tylko zagłusza dźwięki z zewnątrz tak mocno, że nie umiem ocenić odległości dzielącej mnie od sierżantów. Przebiegam przez puste skrzyżowanie, gdy nieoczekiwanie odnoszę wrażenie, że zaraz poczuję czyjąś dłoń na ciele, powalającą mnie na zimny beton.

Nie mogę dać się złapać, bo to będzie mój koniec. Nawet nie chcę myśleć, co zrobi policja, jeśli przypisze mi wszystkie uliczne rysunki. Ucieknę im. Muszę.

Raptownie przyśpieszam bieg, ignorując palący ból w mięśniach. Wbiegam w słabo oświetloną alejkę przekonana, że tam będzie czekał na mnie motocykl, ale za późno do mnie dochodzi, że się pomyliłam. Gwałtownie zatrzymuję się na końcu ślepej uliczki, bez żadnej drogi ucieczki.

Ściągam na szyję chroniącą mnie przed toksynami z farb maskę i z niedowierzaniem okręcam się wokół własnej osi. Przecież tu powinno być przejście na główną arterię dzielnicy! Wewnętrzny kompas jeszcze nigdy w życiu mnie nie zawiódł.

W ramionach mafii (ZOSTANIE WYDANY)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz