Rozdział 2

40 5 8
                                    

R.

Dwadzieścia sześć lat. Młodziutka, świeżo po studiach.
Musiałem przyznać w duchu, że ładnie się rumieniła. Kiedy była zakłopotana wyglądała tak słodko, że chciałem zlizać purpurę z jej policzków.
A ten pieprzony fartuszek idealnie ją opinał. Nie mogła dopiąć zamka na klatce piersiowej, zatem pozostawiła dość głęboki dekolt. Resztka samodyscypliny nie pozwoliła mi gapić się bezwstydnie na jej piersi. Nie miała ordynarnej, wydekoltowanej bluzki, jednak to mi nie przeszkadzało. Moja wyobraźnia była już wystarczająco pobudzona.
Obudził się we mnie jakiś dziki zwierz, który spał twardym snem zimowym.
Co mi odjebało?
Potarłem twarz i podrapałem się po głowie. Czekały na mnie recepty do sprawdzenia. W ciągu tygodnia jeszcze nie było tak źle, ale po weekendzie… Weekend zdecydowanie należał do niewyrobionych emerytów, którzy pojawiali się w soboty, żeby zrealizować recepty sprzed miesiąca. Byłem w stanie zrozumieć zapracowane osoby, które miały czas wpaść do apteki tylko wieczorem albo w weekend, żeby wykupić leki. Ale to dziadki? Siedzieli całymi dniami w domu, łazili po sklepach albo do kościoła, a do apteki przychodzili na ostatni moment, albo wtedy, kiedy był tłum.
Jak sobie pomyślałem, że teraz po sobocie czeka mnie stos recept i wniosków do ogarnięcia, to momentalnie poczułem się wnerwiony.
Już widziałem te tony kodów, minimum po cztery na osobę, na każdym pięć leków po kilka opakowań… I dodatkowo starsi dokupowali kilka suplementów na wszelkie dolegliwości. Wystarczyło mniej i zdrowiej żreć, a nie trzeba by było kupować kolejne bzdury na trawienie i odchudzanie. A oni brali wszystko jak leci. Na złą pogodę, na wirusa, na ból mięśni, najtańszy magnez, sól filozoficzna, maść na ból dupy...
Otworzyłem pierwszą z brzegu receptę kobyłę. Osiem opakowań leku przeciwcukrzycowego, dawkowanie prawidłowe, jednorazowo wydano leku na pół roku stosowania… Następna w kolejce insulina, jednostki wypisane jak trzeba, częstotliwość jest… Potem lek wziewny, oczywiście dawkowanie przekracza, w ciągu pół roku pacjent zużyje 180 dawek z 200, ale przecież, na chuja, nikt nie wyjmie tych dwudziestu dawek i nie odliczy ich pacjentowi i nie odłoży na półkę, bo się nie należą.
I tak w kółko Macieju, aż do porzygania. Miałem tego dosyć.
Spojrzałem w bok na kamerę, która pokazywała izbę ekspedycyjną. Nowa stażystka stała przy półce z magnezami i rozmawiała o czymś z Weroniką. Od razu się zorientowałem, że musiały się znać wcześniej. Weronika latała jak z pęcherzem z CV i podaniem jakiejś swojej kumpelki i jak widać, jej wysiłki się opłaciły. Męczyła kadry dwa razy w tygodniu. CV tak się spodobało (a może zdjęcie tej nowej, kto wie), że szef ją zatrudnił. Ale to teraz ja się muszę z nią użerać.
Zmrużyłem oczy. Coś w tej dziewczynie przykuwało mój wzrok, ale nie wiedziałem co.
Prychnąłem pod nosem i wróciłem do sprawdzania recept.
I kolejny kwiatek! Lek nasercowy w tabletkach, dawkowanie dopochwowo dwa razy dziennie! I to jeszcze dla faceta! No zajebiście! Jak dobrze, że lek jest pełnopłatny, bo inaczej trzeba by było dzwonić do lekarza i stękać, żeby poprawił receptę.
- Co to za badziewie… - mruknąłem sam do siebie.
Nazwa leku lub suplementu kompletnie nic mi nie mówiła. Ale wystarczyło zapytać wujka Google, który od razu mi podpowiedział, że to cudowny preparat witaminowy za ponad stówę. I na dodatek przepisany przez lekarza, obłęd. A pacjent, chcący zadbać o swoje zdrowie, pójdzie i kupi to gówno…
Kolejna śmieszna recepta na lek psychotropowy, 12 opakowań, dawkowanie wypisane na wyrost, bo nikt nie żre tylu tabletek, ale akurat nazwisko pacjenta było mi znane. Pojawi się z następną receptą za niecałe dwa miesiące. Zużyje leki, które starczyłyby normalnej osobie na rok, a on je zeżre przez półtora miesiąca. Uzależniony od psychotropów 35 letni mężczyzna do tej pory mieszkający z mamusią. Zresztą, jego matka była uzależniona od tramadolu. Popieprzona rodzinka.
Westchnąłem i obróciłem głowę w bok. Mój wzrok sam uciekał w kierunku kamery, która wskazywała Malwinę stojącą razem z Renatą przy jednym ze stanowisk. Dziewczyna odrzucała właśnie włosy do tyłu, żeby jej nie przeszkadzały, kiedy będzie nachylać się do monitora.
Chrząknąłem. Chciałem z bliska zobaczyć jej delikatne piegi na nosie…
Nie, naprawdę mnie pogrzało. Co się ze mną działo? Moje ciało samo podniosło się z krzesła, jednak w tym momencie mój mózg zaczął odbierać resztę bodźców i współpracować. Co ja wyprawiałem?
Przecież rzadko wynurzałem się z biura, chyba że bezwzględnie była taka konieczność. A do tych konieczności należała pomoc przy realizacji recepty lub wniosku, jeżeli dziewczyny sobie akurat nie radziły, wydanie leków z wykazu A albo narkotyków, jeżeli akurat żadna z magisterek nie była pod ręką, albo rozpracowanie trudnego pacjenta.
Trudny pacjent… temat rzeka! Było kilka rodzajów: maruda, cwaniaczek, wkurwiający i agresywny. Tych ostatnich lubiłem najbardziej. Wystarczyło, że wyszedłem z biura to taki chojrak natychmiast tracił odwagę. Łatwo było drzeć się na kobietę i machać łapami w jej stronę, zaś kiedy na horyzoncie pojawiał się facet, to natychmiast miękły im kolana. Uwielbiałem ten moment, kiedy zadawałem pytanie: Może załatwi pan to ze mną? A owy pizduś szukał języka w gębie i tracił na wzroście kilka centymetrów.
Teraz chciałem wyjść do izby ekspedycyjnej, ale za cholerę nie mogłem znaleźć powodu. Dziewczyny zapewne dostałyby zawału, gdybym stanął obok i ni stąd ni zowąd zaczął z nimi gawędzić. W najlepszym przypadku wezwałyby egzorcystę. Bywały dni, że nie wynurzałem nosa z biura, tylko twardo siedziałem od 8-16.
Żałowałem, że przekazałem Malwinę pod opiekę Renaty, mogłem sam się nią zająć…
Zająć, o tak. To bardzo trafne słowo.
Dlaczego żałowałem? Pozbyłem się przecież dodatkowej roboty. Żadna świeżynka nie musiała mi zajmować czasu i zaprzątać głowy.
Drzwi zaskrzypiały, jak tylko je otworzyłem. Ujrzałem zszokowane spojrzenia dziewczyn, zaś Malwina wpatrywała się we mnie wyraźnie przestraszona. Lustrowałem jej sylwetkę i o sekundę za długo zawiesiłem wzrok na jej ustach. W momencie przywołałem się do porządku.
- Malwina, przyjdź jeszcze do mojego biura - mruknąłem, jak zawsze chłodno i nieprzyjemnie. Od razu odwróciłem się i wróciłem do siebie, żeby dać sobie kilka chwil na ochłonięcie i przywołanie do porządku.
Nowa stażystka stanęła w moich drzwiach po kilku sekundach. Wyglądała na przejętą i wpatrywała się we mnie z lekką niepewnością, ale i delikatnym uśmiechem. Jej policzki były pokryte różem i znowu zbyt długo zawiesiłem na nich wzrok. Coś drgnęło w mojej klatce piersiowej.
- Słuchaj, chciałbym, żebyś uprzątnęła magazyn.
Z jej ust natychmiast zniknął uśmiech, a ja zdusiłem chęć walnięcia sobie w łeb. Niestety tylko to przyszło mi na szybko do głowy. Chrząknąłem i po chwili kontynuowałem twardo: - Jest tam straszny nieporządek, leki nie są alfabetycznie, suplementy trzeba będzie przenieść na inną półkę, a ścierane tam było chyba kilka lat temu.
- O-oczywiście.
W jej oczach błyszczał zawód i rozczarowanie. Była ambitna, chciała się rozwijać, tymczasem ja oddelegowałem ją do sprzątania.
Zapadła między nami niezręczna cisza. Malwina wpatrywała się przed siebie i nie uraczyła mnie nawet spojrzeniem, tymczasem ja wykorzystałem tę chwilę, żeby nasycić oczy jej widokiem.
Czułem się jak nastolatek, który gapi się na plakat ulubionej modelki lub aktorki. Dziwny, niezrozumiały zachwyt nad tą dziewczyną próbował się przebić przez twardą skorupę mojego serca. Była śliczna i intrygująca, dziewczęca i kobieca zarazem…
- Zatem zabieram się do pracy - usłyszałem, jej wypełniony przygnębieniem, głos i wróciłem do rzeczywistości. Odwróciła się i wyszła z mojego biura, a drzwi zamknęły się za nią z cichym trzaskiem.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Apr 17, 2022 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Miłość bez recepty - pierwszy romans apteczny w Polsce! (premiera: 21.09.2022)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz