Rozdział 1

43 4 1
                                    

Oddech ugrzązł w płucach, gdzie niebywale się szamotał, lecz pomimo sporych starań, nie był w stanie się wydostać. Serce biło niczym młot pneumatyczny, pompując krew w szalonym tempie, próbując w ten sposób dotlenić cały organizm, który został postawiony w stan alarmowy. Krople potu spływały po plecach, jakby wbrew wszystkiemu – powoli, spokojnie, jedna po drugiej. Oparłam się o zimne kafelki, które w zderzeniu z mokrą skórą, dostarczyły mi nieco orzeźwienia, którego wówczas niezmiernie potrzebowałam. Przełknęłam ślinę, niespiesznie mrugając i przyciągając kolana do klatki piersiowej. Nogi miałam dosłownie jak z waty, toteż zmuszona byłam poczekać jeszcze co najmniej kilka minut, zanim mogłabym spróbować na nich stanąć. W innym wypadku, błyskawicznie wylądowałabym z powrotem na podłodze.

Zazwyczaj nie podejmowałam właściwych decyzji, lecz czasem mi się zdarzało.

Sięgnęłam więc po plecak, z którego wyciągnęłam butelkę wody i telefon. Z trudem odkręciłam nakrętkę, a następnie wzięłam kilka łyków, by ulżyć zaschniętemu gardłu. Wciąż nieco trzęsącymi się palcami, napisałam krótką wiadomość i wysłałam ją bez chwili zastanowienia.

Dziękowałam niebiosom, iż w piątek dosłownie każdy starał się jak najszybciej wrócić do domu – dzięki temu mogłam siedzieć w szkolnej łazience, nie będąc niepokojoną przez nikogo. Nie miałam bowiem pojęcia co bym zrobiła, gdyby sytuacja wyglądała inaczej. Przez chwilę jako plan B rozważałam się schowanie w swojej szafce, jednak niestety, nasze rozmiary nie były zbyt kompatybilne. A niestety, w miejscach publicznych nie ma za bardzo... miejsc niepublicznych.

Głupota.

Chociaż nie, nie do końca. Bardziej selekcja naturalna.

Tylko najsilniejsze jednostki mają prawo do przetrwania.

Kątem oka zerknęłam na godzinę, która wyświetliła się na ekranie komórki. Czas na wylizywanie ran nieubłaganie się kończył. Wspierając się o ścianę, ostrożnie wstałam, starając się uniknąć mroczków przed oczami. Sapnęłam ciężko, jakbym właśnie wbiegła na metę maratonu, kiedy tak naprawdę tylko podniosłam się z brudnej podłogi. I naprawdę chciałam wówczas wierzyć, że była ona brudna wyłącznie od syfu naniesionego na butach uczniów, choć i to była mało optymistyczna wizja. Doczłapałam się do jednej z białych umywalek, po czym z nieukrywaną niechęcią spojrzałam w lustro.

Z dobrych wiadomości: nie byłam już blada, jakbym ostatnie dziesięć lat przesiedziała przetrzymywana w piwnicy. Ze złych: nadal wyglądałam tak, jak kilka godzin wcześniej, gdy po raz ostatni patrzyłam na swoje odbicie.

Odkręciłam kurek z zimną, wręcz lodowatą wodą, następnie umyłam ręce i omyłam twarz, przeklinając przy okazji pusty dyspenser na mydło. Przysięgam, to plastikowe pudełko było równie bezużyteczne co ja.

Na tyle, na ile byłam wstanie uczynić to bez szczotki, poprawiłam trochę włosy, które za wszelką cenę chciały sterczeć w każdą możliwą stronę, a następnie zarzuciłam plecak na prawe ramię i jak gdyby nigdy nic, opuściłam łazienkę. Korytarz był całkowicie opustoszały, z pojedynczych sal dobiegały jedynie trzaski pospiesznie zamykanych przez woźne okien, które były spotęgowane przez wszechobecną ciszę. Przyspieszyłam kroku, by nie musieć pozostawać w tej scenerii ani chwili dłużej – z tyłu głowy i tak nieustannie kołatała się myśl, iż za kilkadziesiąt godzin, przyjdzie mi wrócić do tego kręgu piekielnego.

Z całej siły, która jakimś cudem pozostała jeszcze w moim ciele, popchnęłam duże, ciężkie, szklane drzwi, a promienie popołudniowego słońca momentalnie wylądowały na mojej buzi, przy okazji rażąc w oczy. Przysłoniłam światło dłonią i rozejrzałam się po parkingu, bez trudu odnajdując na betonowym placu znajomy samochód.

find the way projectOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz