Sleep

438 53 8
                                    

Szarość rozlała swoje wdzięki w otaczającym mnie powietrzu, zasnuwając pole widzenia. Zaczerpnąłem łapczywie tchu, z coraz większą świadomością doświadczając obezwładniającego uczucia zmęczenia. Chciałem pozwolić upominającym się o to powiekom opaść, chciałem zatonąć w słodkiej nieświadomości, klucząc pośród wysp myśli, sobie tylko znanym, swobodnym torem. Ale nie mogłem. Nie dane mi było zasnąć, bo ktoś nieustannie mi w tym przeszkadzał, szepcząc pozbawione sensu słowa tuż nad moim uchem.

Zmrużyłem oczy, by w natłoku nachalnych odcieni szarości dostrzec twarz pochylonego nade mną człowieka. Zdawał się być jedynie odrobinę bardziej materialnym cieniem pośród pozostałych zjaw, zalegających w pomieszczeniu.

- Nie zostawiaj mnie. - Szept płynął jednostajną melodią, wypełniając swoją obecnością obojętną ciszę, która zastygła w oczekiwaniu, obserwując. - Nie zostawiaj, nie odchodź - dźwięczało dalej, jak jakieś tajemne zaklęcie, któremu mocy dodawały snujące się po kątach cienie. Zmarszczyłem czoło, nie mogąc pojąć, o co temu człowiekowi chodzi. Otworzyłem usta, ale głos schował się w ich głębi, najwyraźniej nie skory do współpracy. Kilkakrotnie zamrugałem powiekami, czując, że znów opadają, znów wykazują się nieposłuszeństwem. Byłem zirytowany, tak bardzo zirytowany. A mimo to nie mogłem choćby ruszyć ręką. Przełknąłem ślinę, z bólem doświadczając niewypowiedzianej suchości w ustach oraz przełyku. - Nie odchodź... - rozległo się znów, a słowa zabrzmiały raczej jak westchnienie wszechobecnego kurzu, niż ludzka wypowiedź.

- Nigdzie nie idę, debilu... - wychrypiałem, zupełnie nie poznając własnego głosu. Nie mogłem pojąć o co temu człowiekowi chodzi, przecież nie byłem w stanie się ruszyć, a co dopiero gdzieś iść. Tak okropnie chciało mi się spać. Czułem, że powoli tracę kontakt z rzeczywistością. A może nie? Może ten obraz przed moimi oczami zawsze był tak zamazany? Może kontury nigdy nie grzeszyły wyrazistością? Nie byłem już pewny gdzie jestem, i czy faktycznie czuję ciepły dotyk na policzku. Światła i cienie wirowały mi przed oczami, odbierając zdolność sensownego postrzegania. Miałem dość, chciałem zasnąć.

- Kibum, nie... - Dźwięk wdarł się do umysłu, wypowiadając moje imię, które w połączeniu z tym znajomym i przyjemnym dla ucha głosem, nieco mnie rozbudziło. Ponownie uniosłem powieki, spoglądając nieprzytomnie na pochylonego nade mną mężczyznę.

- Jjong... - szepnąłem, nie mogąc pojąć co się stało z jego twarzą. Mimo falujących mi przed oczami barw, które obecnie strumieniami uwalniały się z wszechobecnej szarości, wyraźnie widziałem coś niewypowiedzianie niepokojącego w tych ciemnych oczach, powoli przesłaniających się warstewką lśniącego szkła.

Szarpnięcie. Czułem dłonie zaciskające się kurczowo wokół moich ramion. Szarpnięcie. Głowa odskoczyła mi na bok, a ja nie byłem w stanie utrzymać jej w pionie. Szarpnięcie. Jonghyun potrząsał mną, coś gorączkowo szepcząc, jego słowa mieszały się jednak z szmerem kurzu i krzykiem starego zegara, nieustannie tykającego w kącie pokoju, niezmordowanie wbijającego się swoim ponaglającym głosem w głąb mojego umysłu. Miałem nieprzyjemne wrażenie, że jego wskazówki za wszelką cenę chciały mi coś przekazać, nie wiedziałem tylko co. Chciałem spać, nie czuć i nie słyszeć. Nie widzieć twarzy Jonghyuna, z niewiadomych powodów wykrzywionej w bólu, który zdawał się trawić go od środka, ile razy spoglądał mi w oczy.

- Proszę, Kibum, nie odchodź... - powiedział, tym razem zamykając mnie w ciasnym uścisku. Oddychało mi się coraz ciężej, jakby ktoś nasypał do płuc kamieni, żeby celowo je unieruchomić. Świat migotał na zmianę kolorami tęczy i odcieniami szarości. Jonghyun wciąż coś mówił, powtarzał w kółko te same słowa niczym modlitwę, a ja przestałem już szukać sensu w jego działaniu. Zamiast tego poddałem się ciepłemu uściskowi, wdychając tyle znajomego i kojącego zapachu, na ile pozwoliły mi nieposłuszne płuca. Było mi dobrze i błogo w tych silnych ramionach, nawet jeśli wszystko straciło już znaczenie, to one wciąż były tak samo kojące i przepełnione bezpieczeństwem. - Proszę... - mruczał mi Jonghyun do ucha.

- Mówiłem, że nigdzie nie idę - sapnąłem, ledwo zdolny, by wydobyć z siebie głos. - Zdrzemnę się tylko chwilkę... - dodałem słabnącym głosem, wywołując szaloną falę kolejnych słów, wypływających nieprzerwanym potokiem ze spanikowanych ust obejmującego mnie mężczyzny. Nie mogłem jednak zrozumieć z nich nic więcej, a widok szarego pokoju począł oddalać się ode mnie, niknąć w mrokach umysłu. Jonghyun kołysał mną w przód i w tył, a ja nie słyszałem już jego głosu, tylko nieustanne i dobitne tykanie zegara, który wciąż zawiadamiał mnie o przesypujących się w jego wnętrzu ziarenkach, kolejnych minutach mojego życia. Ale nawet to tykanie z czasem zaczęło słabnąć, i nie byłem już pewny czy to odgłos wskazówek, czy może mojego własnego serca rozchodzi się po wnętrzu umysłu. Zwalniając, marniejąc, gubiąc rytm.

- Nigdzie nie idę... - szepnąłem jeszcze, nie wiadomo do kogo i po co, zanim pochłonęła mnie szarość, a odgłos bijącego serca ucichł na dobre.

Sleep // JongkeyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz