"Byłem toksyną wylewaną w
ziemię, gdy upadałem i wśród wymiocin tkwiłem, nie wstawałem,
a jedynie głębiej ku krwi z dłoni się wchłaniałem.
Wtedy wstawałem i wszystkich zostawiałem, w ciemnościach na części z butelką rozpadałem, proszek całe ciało oblegał,a potem ziemi się ratowałem, i do powrotu roślinnego korzenia wracałem, bo tylko tak na nogi wstawałem, pnączem roślin się ratowałem, bo jedynie wtedy czułem, że nie spadałem.
Jedynie odoru zgnitego mięsa
w lodówce się wpatrywałem, do momentu aż od smrodu spadałem, i tam sobie z butelką siedziałem.
Gdy tkwiłem i szyłem nowe ubranie, to potem je na części rozerwalem, a potem po książkę sięgałem, sam ją pisałem, bo gdy tylko się o tym dowiedziałem, wodą ją zalewalem.
I pisałem dalej atramentem po swoim ciele nowe rozdziały.
Rozdziałem którym byłem tylko dla ciebie.
A książką całą ty wobec mnie.
Gdy w ciemnych okularach świat właśnie nocą przemierzałem, z nadzieją ciebie szukałem, bo za dnia z nerwów na długo znikałem, więc w kapeluszu cienia twarz chowałem,
i wśród siniaków ukrytych, a dłoni zniszczonych połamane róże trzymałem.
Pałac kwiatów niedopałkiem paliłem, ślepy na swą skórę ból zadawałem, a tobie odbierałem, wszystko co jest i było dawałem.
Z nadzieją na ławce siedziałem szukając ciebie, mając w głębi przeciwną nadzieję, że wcale cię nie znajdę, bo chciałem niewiadomej przyczyny cierpienia.
Które zaboli.
A ja poczuję ból istnienia.
Gdy oczy ujrzą to niebieskie niebo twoich w tym samym pomieszczeniu, miasta dwóch osób tego samego po letnim poranku rozrzucenia.”