„DEMOLITION LOVERS" - FRERARD ONE-SHOT

63 6 18
                                    





***

Pędziłem samochodem, a przed moimi oczami rozciągała się czarna autostrada, która zdawała się być nieskończona. 

Nagrzana powierzchnia asfaltowej szosy tworzyła miraże przypominające kałuże. Słońce chyliło się ku zachodowi nad wysokimi, kalifornijskimi klifami. Jego pomarańczowe promienie opadały niczym żar na gorący piasek pustyni. Kurz, który ciągnął się za kołami prowadzonego przeze mnie auta, układał się w kłęby brązowego, gęstego dymu.

Byliśmy na kompletnym pustkowiu. Otaczały nas jedynie skały, kaktusy i wysuszona na wiór pustynna roślinność. Skwar, który panował wokół, był niemalże duszący. Suche powietrze drażniło moje drogi oddechowe, a drobinki piasku, które unosiły się w powietrzu, kaleczyły moje spocone policzki.

Kręciłem się na siedzeniu, gdy słodki zapach krwi i mdląca woń zgnilizny raz po raz uderzały do moich nozdrzy. Przypuszczałem, że znajdujące się w bagażniku zwłoki zaczęły się rozkładać pod wpływem gorącej temperatury. Ubranie, które miałem na sobie, z każdą chwilą coraz ciaśniej przywierało do mojego ciała, a zaschnięta krew na mojej czarnej koszuli przykleiła się do skóry jak za pomocą silnego kleju.

Rozsypane pliczki banknotów i monety grzechotały w bagażniku niczym syczące, pustynne węże, szykujące się do ataku. Łuski po amunicji turlały się z jednej strony na drugą, tworząc szum podobny do roju much albo brzęczących, tropikalnych komarów. Ciasno związane sznurem ciało leżało nieruchomo, jakby ważyło przynajmniej kilka ton. W baku kończyła się powoli benzyna, a licznik w samochodzie nieubłaganie zbliżał się do migającej na czerwono granicy.

- Chyba ich zgubiliśmy – szepnął do mnie Frank, spoglądając w boczne lusterko – Możesz trochę zwolnić.

- Nie – odpowiedziałem twardo – Nie ma takiej opcji. Wsłuchaj się w pustynię – rozkazałem – Z daleka wciąż słychać warkot silnika i pisk ich kół.

Wiedziałem, że goniący nas samochód zbliżał się z każdą chwilą. To była kwestia pokonania kilku zakrętów między klifami, byśmy znowu mieli ich na ogonie. Wbita w pedał gazu podeszwa buta zdawała się topnieć pod moją ciężką stopą.

Pościg trwał już kilka godzin i zdawał się nigdy nie mieć końca. Napięcie nie opuszczało mojego ciała, a dłonie kurczowo ściskałem na kierownicy. Ze wszelkich sił próbowałem utrzymać skupiony wzrok na jezdni, ale fatamorgany, które co chwilę wyłaniały się asfaltu, rozpraszały moje pole widzenia. Do tego dochodził alkohol, który wcześniej wypiliśmy z Frankiem. Promile w moich żyłach sprawiały, że droga co zakręt zaczynała dwoić się i troić przed moimi oczami.

Przeklinałem w myślach ten ostatni raz, kiedy byliśmy z Frankiem na stacji benzynowej. Zamiast ukraść kanister paliwa, rzuciliśmy się w stronę półek z alkoholem i obrabowaliśmy biednego kasjera, który groził nam policją mimo wycelowanej w jego głowę spluwy. Wtedy nie mieliśmy już nawet nabojów, ale po prostu nie mogliśmy powstrzymać się przed zrobieniem kolejnej rozróby. Wiecznie buzująca w naszych żyłach adrenalina odbierała nam resztki zdrowego rozsądku. Z perspektywy obecnej chwili bardzo żałowałem, że zapomnieliśmy o paliwie. Przecież nie mogliśmy zalać alkoholem naszego prawie pustego baku.

W pewnym sensie cieszyłem się w duchu, że oszczędziliśmy życie temu ekspedientowi ze stacji – w końcu nic nam nie zrobił. Chcieliśmy go tylko trochę postraszyć. Byliśmy mordercami, ale nie psychopatami. Po prostu – pewnego dnia znaleźliśmy się w złym miejscu i o złym czasie, a potem już nie było odwrotu.

Z początku nie było nam łatwo wieść takie życie, a wyrzuty sumienia dawały się we znaki co noc. Najtrudniej było pociągnąć za spust za pierwszym razem. Na szczęście, prędko weszło nam to w krew. Zwykłem mawiać, że nic nie zastąpi tej satysfakcji, kiedy czujesz się jak pan życia i śmierci. Wcielasz się jednocześnie w Boga i w diabła, gdy możesz zadecydować o czyimś losie.

DEMOLITION LOVERS - FRERARD ONE-SHOTOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz