Do tych co mówią, a być nie umieją

29 0 0
                                    


,,Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo."

Ewangelia wg. Św. Jana 1,1





Brak mi mowy by żyć, ani słów by umrzeć. Będę więc milczeć, a milczenie nigdy nie jest ciszą. Wykrzyczę te słowa (pod wodą), dla otuchy i wyryję je na swym nagrobku, by opisać słowa, których nigdy nie powiem, gdy umrę jako ten, kto miał do powiedzenia najwięcej.

Komunikacja opiera się na zdaniach, przekazywanych między ludźmi. Proste słowa wypowiadane bez zastanowienia, góry niewartych zdań rozpływających się w powietrzu, które oddajemy w zniszczonej formie. Dźwięk odbija się od strun głosowych i pełza, między zębami. Żal zamyka usta, które samoistnie wykrzykują krzyk w imię beznadziei. Mówię, że jestem, mówię, by się upewnić, czasem rozczarować, coś zrozumieć co nie potrzebuję zrozumienia. I tak mówię, że rozumiem i wszystko się powtarza. Jak cierń na mej szyi, zamykająca me usta, by zrozumieć, iż nigdy nie rozumiałem tego co powiedziałem. Fioletowy siniak na bladej skórze, lizany czule językiem, pozostawiając po sobie ciągnąca się ślinę. Rozbita szklanka, powodem głębokich skaleczeń, na młodym ciele, ukrywana za cienką warstwą skóry, obszytej w nienawiść, nie pozostawiając po sobie nic do powiedzenia. Ale wtedy mówię, że nie wiem, ku kłamliwej szczerości, gorzkich, potokiem cienkich jak papier, łamliwych słów. Wtem ma skóra przestaje ją przypominać, a granica między ludzkim słowem staje się większa. Stos spalonych słów, brak ripost, tysiące pytań bez odpowiedzi. Głowa cierpi tak samo jak ciało, gdy słowa zostają pod kośćmi, jak w rozkopanym nagrobku, w którym nie znajdziemy już ciała.

Przestaję więc mówić, bo mowa to wymówka, szukanie odpowiednich słów by czuć ich dotyk, nikt się w końcu nie przyzna do ich potrzeby. Brak komunikacji, cisza, przepełniona krzykiem, tak samotnym, iż zaczyna brakować słów. Zmarli nie mówią, bo nikt ich nie słucha, a dlatego też należy im się szacunek.

Lata praktyk moralnych, nauk rozmowy, wizyt u logopedy. Stek bzdur przekazywanych z ust do ust, zagnieżdżonych w umyśle. Zakaźna choroba, epidemia, plaga afazji, przewlekła dyzartria. Człowiek jako jedyna z wszystkich istot mówi bez zrozumienia. „Jeśli nie jesteś rozumiany, powinieneś pozostać cicho, a jeśli sam nie jesteś w stanie zrozumieć, powinieneś krzyczeć tam, gdzie wszyscy cieszyć się będą z ciszy." A wtem nawet wiatr będzie cię karał, przerzucając ciało, bez końca łamiąc kończyny, szyjąc na nich fioletowe zdobienia. Krzykiem rozkazując milczeć, spławiając słowa, do słowa. Płuca cierpią, bo nabierają powietrze, a gdy je opuszczają nie znają swego celu. Czasem przypomina to, głuchy krzyk, który rozrywa struny głosowe, zwijające się w agonii, deptane przez grubą podeszwę ciszy. Ból jest odpowiedzią, na słowo, którego czasem wcale nie wypowiemy. Lata mijają a my tkwimy w ciszy, a to sprawia, że uważamy ją za coś niewyobrażalnie głośnego, co wiję się w uszach, jakby pod podeszwą przytłaczającego nas ciężaru. I tak łkając, bluźniąc, śmiejąc, będąc zaczynają mówić do siebie samego, gdzie tępić będzie cię świat, nie człowiek.

Wtem zakrztusiłem się śliną, opadając na szpitalne łożę, gdy ktoś zadał mi pytanie. Bez celu, bez utwierdzeń, bez krzyku i cierpień. Brak ostrzeżeń, gdy usta nigdy się nie zamknęły, a chodź niezrozumiale, brak chęci, aprobaty ze strony głosu, szept obarcza obojczyk, opadając bezsilnie, ciężki jak kawał stali. Ślina kapie na podłożę, a ciepły oddech, uderza zgnilizną w niewinną skórę. Żyję, więc mówi, a słowa są dla tych co są w stanie się do tego przyznać. Więc szepczę odpowiedź, a me gardło wydaję z siebie chorobliwe, niskie brzmienie. Krew spływa pomiędzy palcami, a żyły rozdzierają skórę. Deszcz uderza o rynnę, a wzrok lśni ponętnym blaskiem. Usta są drogą do zrozumienia. Słowa jednak wyrażają tylko chęć bycia zrozumianym. Jak drzwi, które otwierają się z hukiem, by wyrzec, iż znaleźliśmy się w złym pokoju. Przymykam oczy, spodziewając się kary, a gdy ta nie nadchodzi nabieram znów powietrze, by znaleźć w swym ciele coś co przypomina słowo. Niezgrabne, otyłe i na tyle marne, by zgubić się na wietrze, spływa pomiędzy zębami. Pod grubą płachtą upada, z impetem wijąc się na wietrze ulatując. Po słowie przychodzi, myśl jak po winie nadchodzi kara, jak grom z nieba uderzając o skałę. Skóra ma płonię, gdy przymykam oczy, a język z językiem się splata, przecinany przez silnie zaciśniętą szczękę.

Słowa me zdają się dotrzeć, chodź ich cierpki posmak wciąż uwiązany jest w mych ustach. Zaczerpnięcie oddechu, jest ciężkie, tak jak ciężar słów, które pchają się na krwawiący język. I tak mimo bólu, mówię, by przekonać go, że jestem. Wiązanka, nieobecnych dotąd słów, plączę się z powiewami czerwcowego wiatru, a żywy zapach trawy, przecina ciepły oddech, zza otwartych ust. Dotąd spoglądaliśmy w ciszy, mówiąc słowa, których nikt z nas nigdy nie wypowiedział. Ich znaczenie, jednak spływało we mnie, zakopując me ciało głęboko, pod uczuciem. Gdy zacząłem dorastać ucząc się twego dźwięku zakochałem się, gdyż mu nigdy nieprzypisany był ból. Otaczał mnie, a ma dusza bezustannie goniła go, spuszczając się w zdania przez ciebie wypowiedziane, jak w przykazania podane przez Boga. Chodź nigdy nie powiem tego, ani do siebie, ani nikogo innego.

Leżąc wśród opadających płatków śniegu, łapaliśmy je na języki czekając aż staną się niewinną kroplą śliny. Mówiliśmy o różnych rzeczach, które zawsze zapominałem zaraz po wypadnięciu ich z mego ciała. Jakby dobrowolnie odchodziły, wyzwolone z mego umysłu, przekazywane w namiętnym pocałunku, gdy ciało napiera na ciało, przyszpilone słodkimi obietnicami. Czasem odważyłem się przyznać do bycia, a me serce rozpływało się nucąc słowa, tych co mówią, a być nie umieją. Cały ciężar wtem zaczął topnieć jak spadające z nieba płatki śniegu.

Mówiliśmy wtedy słowa, które nic nie znaczyły. Czasem żal patrzeć na marnotrawstwo, jakiego się dopuszczaliśmy. Słów otaczało nas wtedy tak wiele, że nie sposób zapamiętać i zanotować każdego z nich, chodź nie zawsze były czymś co można było usłyszeć. Każdy z nas mówiłby wyrazić zrozumienie, ale jeśli mógłbym coś jeszcze powiedzieć, wybrałbym szept. I tak rozrywając własne struny głosowe, wśród tłumów zastanawiałem się, co mógłbym powiedzieć, by zrozumieć jak brzmią upływające dni. Jak brzmi wschód słońca, uderzające o beton krople deszczu, przeżuwane jedzenie, dźwięk zbijanego szkła czy słowa, jakie mi podarowałeś. Żałuję, że czasem zdarza nam się zapomnieć, o tym co, obiecaliśmy.

A tam, gdzie dźwięk napotyka zerwanie, tam i krzyk nie dojdzie. Nieważne jak donośny i głęboki, jeśli ktoś nie będzie chciał Cię słuchać żaden dźwięk nie stanie się słowem. Czasem wolałbym nic nie mówić i umrzeć bez hańbienia mego ciała, niemożliwymi do zagojenia fioletowymi plamami. W końcu to nie tak, że miałem coś do powiedzenia. Nie wiem co powiedzieć, więc nic nie mówię, modląc się za czas, kiedy mówiliśmy za dużo. Kiedy słowa, spływały prędzej, nie ściskając płuc, wykręcając języka czy przyszpilając serca. Nie pamiętam otaczających nas słów, których nigdy nie miałem okazji zapamiętać i zanotować. Tęsknię, za twoim głosem, gdy słuchałem go w ciszy, topiąc się płatkami śniegu. Nie wybaczę słowom, które mnie zdradziły, gdy uwierzyłem, że jest coś co chcę powiedzieć. Pamiętam bardzo wyraźnie słowa, których nie powiedzieliśmy.

Czasem chciałbym krzyczeć, więc robię to w wannie wypełnionej zimną wodą, chodź i to, jest tylko stosem kłamstw, jakie wmawiam sobie, by zrozumieć, iż nic nie rozumiem. Czasem po prostu szarpię, grając na strunach głosowych, które pękają zardzewiałe, od dawna nie wymienione. Dźwięk zdaję się wtedy ranić nie tylko uszy, ale i serce, wykruszone z tęsknoty się kraje, gdy uświadamiam sobie, że nie pamiętam dźwięku twego głosu.

Mówię, że jestem, a być nie umiem.



Trwać - Given OneShotOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz