Kaeya napotkał w swoim życiu dwa smoki, a szczątki trzeciego widział.
Jedna bestia słusznie gniła już w ziemi dzięki pomocnej, chociaż nie bezinteresownej dłoni pewnego Zwiastuna, do którego wcale nie żywił ciepłych uczuć; lepiej, by trzymał się z daleka od Kaeyi i jego podejrzeń odnośnie do tego, kto napuścił Ursę na powóz winnicy, jeśli chciał zachować swój zamaskowany łeb na miejscu.
Drugi smok był żywym, chociaż ostatnimi czasy niespokojnym symbolem Mondstadtu, byłym Wiatrem; jeden z bardów, ten, który kochał stołować się w Angel's Share (w menu ciągle nie było jedzenia), miał z Dvalinem interesujące konszachty. Kaeya miał okazję nawet przelecieć się na twardym, pokrytym łuskami grzbiecie; to były zabawne wakacje.
Dla trzeciego smoka Dragonspine stało się grobowcem; zamarznięte, grube jak pnie żebra wzbijały się w niebo spomiędzy śniegów i zabarwionych na czerwono kryształów, a powietrze między nimi miało żelazny posmak, jakby stara krew nadal krążyła w naturze.
Smok, na którego Kaeya teraz patrzył, nie miał w sobie nic z obrzydliwej, pulsującej aury Ursy, nie budził podziwu, jak sześcioskrzydły Dvalin ani nie wywoływał respektu swoimi rozmiarami, jak robiły to pozostałości Durina – był raczej pokraczny i ociężały i gdyby nie okoliczności, Kaeya nigdy by nie uznał go za godnego zainteresowania.
Ale jeśli nie ma się tego, co się lubi, lubi się to, co się ma...
Kaeya westchnął i rzucił na stół swoją ostatnią kartę, Niebieskookiego Białego Smoka.