Prolog

31 4 13
                                    

TW: PRZEMOC DOMOWA, AGRESJA, ZABURZENIA PSYCHICZNE.

W żadnym wypadku nie zachęcam do żadnych z tych działań, pamiętajcie o tym. Relacje przedstawione w całym opowiadaniu będą ciężkie, skomplikowane to mało powiedziane. Czytajcie uważnie, tylko o to proszę.

____________

Czasami zdarzało mi się myśleć, że urodziłam się z nienawiścią do swojego ojca. Przynajmniej było to o wiele łatwiejsze niż dopuszczenie do siebie myśli, że znienawidziłam go dopiero potem. Za to, co robił mnie, mamie i bratu.

W naszym domu rzekomo niczego nie brakowało. Takie stwarzaliśmy pozory - uśmiechniętych, szczęśliwych i bogatych. W rzeczywistości, rękę na pieniądzach, których owszem było sporo, trzymał ojciec. Wyłącznie on miał do nich dostęp. Nie pamiętam żebym choć raz podczas obiadu, najadła się do syta, żeby w zimie nie towarzyszył mi wieczorny chłód oraz nie odmarzało mi całe ciało w drodze do i ze szkoły. Nie istniało coś takiego jak świętowanie urodzin, imienin, dnia ojca ani dnia matki. Każdy dzień był dokładnie taki sam. Przepełniony tym samym wyżerajającym od środka strachem o swoje życie. To męczyło. I odbierało siły, ale także w jakiś chóry sposób... uzależniało. Sprawiało, że czułam coś więcej niż pustkę. Bałam się. Dość zabawne, zważywszy na fakt, że po tym, jak to się stało, nie bałam się już niczego. Nigdy.

Zmiana następowała, gdy ojca nie było w domu. Wtedy nie musiałam na palcach chodzić przez korytarz, szeptać podczas wieczornych rozmów z bratem w obawie, że usłyszy echo naszych głosów przez cienką ścianę, ani uciekać, kiedy tylko mignęła mi jego sylwetka w kuchennych drzwiach. Bez ojca w domu wszyscy mogliśmy na chwilę oddychać bez obawy, że nam się za to oberwie. Każdy dzień swojego życia spędziłam, zastanawiając się, dlaczego moja matka go nie zostawiła, póki jeszcze nie było za późno.

Póki nie stał się potworem gotowym, by krzywdzić w każdym możliwym tego słowa znaczeniu.

To nie było widoczne tak od razu. Zmiany następowały powoli, ledwo widoczne, by uśpić naszą czujność. Wciąż trzymałam w pamięci najcenniejszy moment z mojego dzieciństwa. Jedyne wspomnienie, które nie było wypełnione strachem, a namiastką szczęścia.

Była zima. Płatki śniegu sypały prosto na moją małą, zmarzniętą buźkę. Płakałam. Pamiętam, że mama śmiała się z tego, jak marszczyłam nos, a potem z tego, że uciekałam przed tatą, który próbował mnie dogonić. Gdy w końcu mu się udało, złapał mnie mocno i podnosząc na wysokość swoich oczu, spojrzał w moje tęczówki z niezwykłą przenikliwością. Zobaczyłam w nich coś, co nagle sprawiło, że zabrakło mi łez, by dalej rozpaczać. Poczułam spokój. Cieszyłam się, że moje serce zachowało to wspomnienie, bo później już go nie czułam. Nigdy. Spokój został zastąpiony przez chaos. Tragiczny, nieustający chaos, który trwał i trwał. Latami.

Jego koniec nastąpił trzynastego grudnia. W moje i mojego brata, siedemnaste urodziny. Nadal potrafiłam odtworzyć tamten dzień z pamięci jakby to wszystko stało się wczoraj. Zaczęliśmy go od dobrej nowiny - ojciec wyjeżdżał na trzydniową delegację do sąsiedniego miasta. Często podróżował nie tylko na tak niewielkie dystanse, czasem nie było go dłużej. Miał choć jeden dom chyba na każdym kontynencie. Ale to nie było dla nas w tamtym momencie ważne. Aż do ostatniej minuty jego pobytu, w domu utrzymywała się napięta atmosfera, która nagle zniknęła jak za dotknięciem magicznej różdżki, gdy tylko z piskiem opon odjechał, nie zważając na zasypaną śniegiem drogę. Mama nie zdążyła krzyknąć, żeby na siebie uważał, a jego już nie było. Odetchnęła z ulgą, myśląc że nie słyszymy.

Umierając powoli Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz