Dzwonek do drzwi był tak natarczywy, że Monika miała ochotę zamordować gościa, nim jej się objawił. Przekuśtykała przez zagracony antykwariat. Pomieszczenie zastawione regałami z książkami, starodrukami, manuskryptami i rupieciami miało ledwo kilka metrów, ale o kuli szło jej się niesporo (zimna wilgoć grudniowych dni źle działała na jej zwichrowaną nogę). Z impetem otworzyła drzwi, na których, obok świątecznego wieńca, wisiała kartka „zamknięte" – czy ten ktoś naprawdę jej nie widział? Była szósta rano, na miłość boską!
- Zamknięte – warknęła, wspierając się ręką o framugę i czując, jak zimne powietrze owiewa jej bose stopy. Flanelowa piżama w czerwono-zieloną kratę nie była najlepszym strojem do wychodzenia za próg.
- A miało być otwarte – odwarknął stojący na owym progu mężczyzna, patrząc na nią spode łba, co było o tyle łatwiejsze, że Monika mierzyła sobie niecałe metr pięćdziesiąt wzrostu, a on górował nad nią jak oburzony posąg z Wyspy Wielkanocnej. No dobra, posągi z Wyspy Wielkanocnej nie nosiły ośnieżonych kurtek khaki i były zdecydowanie bardziej toporne z sylwetki i rysów twarzy, niż objawiony w drzwiach facet o najzieleńszych oczach, jakie w życiu widziała. Chwilowo ciskających w nią gromy. Sekundę później jego wzrok przesunął się niżej, rejestrując kulę, na której wspierała się Monika i nieco złagodniał. Tymczasem ona wciąż miała ochotę przyłożyć mu ową kulą – szósta rano po kolejnej nieprzespanej nocy pełnej koszmarów o płonących dziewczynkach, a ten tu tak znienacka i z fochem, jak rany.
- Przepraszam, jechałem całą noc – mruknął bardziej ugodowo przyprószony śniegiem mężczyzna, wyciągając do niej rękę. – Dean Winchester, z polecenia Gartha.
- Monika Dahlmann, też z polecenia Gartha – powiedziała, ostrożnie ściskając jego dłoń, zimną jak lód, i równie ostrożnie wycofując się w głąb antykwariatu. – Wejdź, nim przeziębimy się na śmierć.
- To się ubierz, zamiast paradować w piżamie – burknął mężczyzna, wchodząc do środka i starannie zamykając za sobą drzwi, na których zadźwięczał maleńki dzwoneczek.
- W moim własnym domu mogę sobie paradować w czym chcę – prychnęła Monika tonem „na złość babci, niech mi uszy zmarzną", z niesmakiem przyglądając się brudnym śladom, jakie trapery faceta zostawiały na drewnianej podłodze. – A ty się rozbieraj, zanim mi naświnisz.
- Cały? – spytał Dean i po raz pierwszy, odkąd go zobaczyła, uśmiechnął się, choć nieco krzywo.
Uch, Monikę aż zatelepało – jak śmiał być tak przystojny, z tymi pełnymi ustami, lekko wystającymi kośćmi policzkowymi, skórą tu i ówdzie obsianą piegami, maleńką blizną widoczną w pokrytej kilkudniowym zarostem brodzie i – oczywiście, z tymi zieloniutkimi oczyskami i długimi rzęsami, na których osiadły drobne kropelki wody? No, jak? Tymczasem ona przywitała go rozczochrana (o ile krótko ostrzyżone włosy mogą być rozczochrane), blada z niewyspania, z podpuchniętymi oczyma, utykając niczym kulawa kaczka. Takim zestawem męskiego serca raczej nie podbije.
- Buty i kurtkę ściągaj – uściśliła, uciszając własne myśli i podkreślając słowa stuknięciem kuli. – I chodź do kuchenki na zapleczu, kawę zrobię. Z ekspresu. Chcesz?
- Chcę – odparł lakonicznie, zdejmując kurtkę i mocując się ze sznurowadłami traperów – podmarzniętymi, mokrymi i nie najczystszymi. – Czarną.
- Innej nie pijam – odcięła się Monika, kuśtykając na zaplecze i w myślach wyzywając się od idiotek. Niegościnnych. Nie powinna być nieuprzejma dla łowcy, którego Garth przysłał na pomoc, nawet jeśli ten zapukał do jej drzwi o skandalicznej porze. Do tego był przystojny jak cholera. Zaraz, czy to znaczy, że dla mniej przystojnego nie musiałaby być aż tak uprzejma? Musiałaby, prawda?
CZYTASZ
Światełko w ciemnościach
FanfictionW Skandynawii (zwłaszcza Szwecji) popularny jest dzień św. Łucji, niosącej światło Gwiazdki. Wcześniej było to święto Lusitii, której trudno pogodzić się z degradacją. Tymczasem Dean szuka Sama, który utknął w Czyśćcu (tak, to odwrócenie sytuacji ka...