7.
Castrum było wielkie, głośne i śmierdzące. Ludzie kręcili się po ulicach, wrzeszczeli, grali, tańczyli, jedli i bogowie wiedzą co jeszcze, nawet w środku nocy. A co najdziwniejsze, nie zwracali uwagi na ubłoconą dziewczynę w cienkiej sukience. W większości. Kręcąc się po uliczkach Sowa spotkała parę natrętów, którzy mieli wobec niej jakieś niecne plany, ale szybko i sprawnie im umykała, podobnie jak strażnikom spod bramy. Nie miała pojęcia czego szuka, ale ten sam instynkt, który pomógł jej już dzisiaj wiele razy, pchał ją naprzód.
Przede wszystkim musiała znaleźć schronienie. Najlepiej zaopatrzone w jedzenie, posłanie i wodę do mycia. Wiedziała, że nie ma co liczyć na gościnność kupców, czy właścicieli gospód. Wystarczyła jej zaledwie chwila w mieście na zrozumienie, czym są pieniądze i że bez nich ani rusz. Ludzie byli od nich głęboko uzależnieni. Straganiarze i kupujący targowali się o nie jakby o lata życia. Zmęczone kobiety machały zapraszająco z okien obcym mężczyznom, aby zarobić. Obszarpani i chorzy klęczeli w brudzie błagając o miedziaki. Karczmiarze wywalali na zbity pysk tych, co już nie mieli jak zapłacić, albo odstraszali pijackimi wrzaskami potencjalnych klientów.
Więc Sowa kluczyła po wielkim mieście, obserwując jego nocne życie, marznąc, szukając miejsca na noc i przeklinając samą siebie. Choć ból stopniowo słabł ręka dalej koszmarnie bolała. Sowa była na siebie wściekła, że zamiast poszukać jakiejś gałęzi, czy kamienia walnęła barierę ręką jak ostatnia idiotka. I to dwa razy. Popisała się inteligencją, no nie ma co.
Miasto powoli cichło im więcej mieszkańców pogrążało się we śnie.
Sowa znalazła się u stóp świątyni.
Kwadratowa, potężna budowla wydawała się być zrobiona w całości z białego marmuru. Była bogato zdobiona złotem, a na dziewczynę spoglądały barwne witraże. Nawet w mroku nocy biła blaskiem. Do wielkiego, głównego wejścia okrytego pysznym łukiem oraz zamkniętego drewnianymi, dwuskrzydłowymi drzwiami okutymi żelazem w kształcie liści, prowadził rząd bielusieńkich schodów. To zadziwiające jak były czyste zakładając iż codziennie przechodziło po nich pół miasta. Po oby stronach drzwi stały płonące koksowniki, podobnie jak przy bramie do miasta.
„Tutaj", pomyślała Sowa.
Weszła po schodach i stanęła przed wejściem do świątyni. Drzwi były od niej dwukrotnie wyższe i jedno skrzydło pięciokrotnie szersze. Pierwszy raz w życiu poczuła się naprawdę mała.
Uniosła bolącą rękę i kilkukrotnie uderzyła pięścią w drewno. Od razu napłynęły jej łzy do oczu i o to chodziło.
Nic się nie stało.
Powtórzyła czynność. Tym razem ból był na tyle nieznośny, że przygryzła sobie wargę do krwi.
Dalej nic.
- No to jeszcze raz – mruknęła pod nosem.
Tym razem zaczęła łkać. Czuła, że jeśli jeszcze raz popuka w drzwi tą ręką, to zwymiotuje cokolwiek pozostało z wcześniej zjedzonego ciasta.
Odczekała jeszcze chwilę. Nic. Już miała zacząć się dobijać drugą ręką, gdy z wnętrza dobiegły dźwięki kroków i pełnego irytacji mamrotania. Moment później jeden z żelaznych liści zabrzęczał i odsunął się na bok. Z dziury w drzwiach łypnęły na Sowę wściekłe, szare oczy.
- Kto że się...! - zaczęła dyżurna kapłanka z furią, ale przerwała w połowie dostrzegając twarz nieproszonego gościa.
Z perspektywy już starszej, doświadczonej życiem siostry Gravy, która służyła Bogini od kiedy skończyła piętnaście lat, dziewczyna stojąca przedstawiała się żałośnie. Była młoda, drobna, oblepiona błotem (oby tylko), miała splątane włosy, łzy cieknące po policzkach, krew na wardze, zbyt cienkie na te warunki ubranie oraz trzęsła się nie wiadomo, czy z zimna, strachu, czy płaczu. Mimo tego miała ładną twarz, nie naznaczoną chorobą ani śladami katowania.
CZYTASZ
Opowieści o Włóczędze
FantasyJedno jest pewne - tam gdzie pojawi się Włóczęga, tam ma miejsce coś wielkiego.