Dzień ósmy odkąd trafiłem tutaj, na tę okropną planetę. Dzień trzeci bez jedzenia, którego i tak nie potrzebuję. Dzień drugi odkąd wszystko, co czuję, jest dla mnie niczym żywy ogień.
Nie wiedziałem, że moje ciało jest w stanie tak cierpieć. Mam dosyć. Ból jest nie do zniesienia. Przeklinam Cię, Ojcze. Czuję, jakby moje palce płonęły z każdym naciśnięciem na igłę, którą wydrążam ten dziennik w ścianie jedynej jaskini na tej planecie. Nazwę ją Ferros. Swoim imieniem, by nie przepadło we wszechświecie.
Ała. Z każdym wydechem i wdechem myślę, że połykam żarzący się węgiel. Bolą mnie opuszki i dłonie. Wszystko, co czuję płonie jak żywy ogień. Myśli wypalają skronie.
Muszę pisać, by nie zwariować. Wiem, że nikt tego nie przeczyta ani dziś, ani jutro. Nikogo tu nie ma i nigdy nie będzie. Jestem sam, dlatego muszę pisać.
Płonę. Żywcem się palę. Za karę.
Przeklinam Cię, Ojcze za to, jak potraktowałeś własnego syna. Przeklinam siebie za to, co zrobiłem i za to, co zrobię, gdy dotrwam końca pokuty. Nie wiem, ile będzie to trwać. Czy mam się tu czegoś nauczyć? Czy cierpieć tylko?
Spróbuję zasnąć.
Dzień dziewiąty odkąd trafiłem na Ferros. Dzień czwarty bez jedzenia, którego i tak nie potrzebuję. Dzień trzeci odkąd wszystko, co czuję, jest dla mnie niczym żywy ogień.
Sen był torturą. Śnił mi się ogień. Ojciec w ogniu. Marra w ogniu. Moja ukochana Marra w ogniu. Wszystko w ogniu. Co chwilę budził mnie ból każdej myśli, każdego wspomnienia. Świadomość, że nie jestem obok Marry, boli mnie nie tylko jak oparzenie, lecz jak boli śmierć w cierpieniu. Nie wiem, czy kiedyś ją jeszcze zobaczę.
Planuję dzisiaj wyjść z jaskini. Może znajdę coś. Cokolwiek.
Dzień szesnasty odkąd trafiłem na Ferros. Dzień jedenasty bez jedzenia, którego i tak nie potrzebuję. Dzień dziesiąty odkąd wszystko, co czuję, jest dla mnie niczym żywy ogień.
Wróciłem z wyprawy. Widziałem wiele rzeczy, których nie chciałem zobaczyć. Stanąłem do walki z tutejszym drapieżnikiem.
Ogromna larwa o przezroczystym ciele, w którym widziałem trawiony przez nią wszelki pokarm, połknęła mnie bez szansy oporu. Płakałem. Płakałem przepychany w głąb jej wnętrzności gryziony przez ławice drobnych, niewidocznych stworzeń, które trawiły dla niej pokarm. Każde ugryzienie, które czułem, płonęło dodatkowo. Każda łza uroniona spływająca po policzku pozostawiała po sobie ślad poparzeń, który od razu atakowały trawiące istoty. Gdybym nie był synem Ojca, skończyłbym tam swój żywot. Chciałem, żeby tak było. Chciałem przestać cierpieć i przestać czuć. Chciałem, dopóki myśl o Marrze nie obudziła się w mej głowie potwornym zapłonem.
Muszę przecież do niej wrócić.
O ile jeszcze tam jest... Czy tęskni za mną? Boję się, że Ojciec ukaże również ją... Może spotkamy się tutaj? Na Ferros. Sami. Nie... On na pewno by do tego nie dopuścił. Myślałem o tym wszystkie dni, dryfując w kloace potwora. Myślałem o Marrze i o Ojcu, o tym, co zrobiłem i o karze, którą teraz cierpię. Każda myśl, każde uczucie parzyło mnie w środku. Zacząłem przyzwyczajać się do bólu.
Gdy larwa wydaliła mnie wreszcie, palenie na skórze złagodniało znacząco, choć wciąż każdy podmuch wiatru parzy mnie lekko. Nie mogę się tego pozbyć. Nie ma żadnych śladów, że płonę. Nie ma ognia na ciele. Jest tylko ciągła udręka umysłu.
Wędrując z powrotem do jaskini, ujrzałem własne odbicie w tafli jeziora z fioletowej mazi. Odbicie, którego nie poznałem. Nadal czuję ból z wybuchu emocji w tamtej chwili. To nie byłem ja, jakiego widywałem wcześniej. To nie był Ferros, syn samego Ojca, półbóg, nieustraszony zdobywca, nieustępliwy podróżnik, bezwzględny wojownik. Nie. To był zniszczony męczennik zdany na łaskę swojego Pana, błagający zza krat o skrawek wolności. Ochłap litości. Kawałek szczęścia.
Odkąd trafiłem na tę planetę, nie wielka larwa, nie nieustające samospalenie, a myśl w głowie, gdy ujrzałem siebie, przeraziła mnie najbardziej. Nie chcę jej pisać, ale muszę to z siebie wyrzucić, bo dręczy mnie to potwornie. Przyzwyczajony do boskiej codzienności nie czułem tego nigdy wcześniej, lecz ostatnie szesnaście dni budzi we mnie obawę, że nie ja kuję swój los, a Ojciec mój.
Może to jego powinienem mieć przed sobą zamiast siebie samego.
Dzień siedemnasty odkąd trafiłem na Ferros. Dzień dwunasty bez jedzenia, którego i tak nie potrzebuję. Dzień jedenasty odkąd wszystko, co czuję, jest dla mnie niczym żywy ogień.
Zabiłem larwę. Nie. To, co wcześniej było larwą. Zabiłem potwora. Bestię.
Od początku...
Przebudziło mnie trzęsienie ziemi. Coś szalało nad jaskinią. Chciało ją zawalić. Wybiegłem. Moim oczom ukazała się przepoczwarzona larwa. Nie był to wielki motyl, ważka czy jakikolwiek inny olbrzymi owad. To stworzenie było połączeniem wszystkiego, czym żywiły się dziesiątki tysięcy trawiących w jego wnętrznościach organizmów. Potwór patrzył na mnie moją twarzą. Drugi raz ujrzałem swoje odbicie. Jeszcze gorsze od poprzedniego. Prawdziwsze. Zdeformowane częściami ciała innych stworzeń z tej planety. W kolorze fioletowej mazi zmieszanej z wysuszoną pomarańczową ziemią. Z oczodołów wyrastały mu suche konary pokryte gdzieniegdzie pożółkłą, gnijącą skórą jakiegoś tutejszego zwierzęcia. Z tułowia, przypominającego ciało owada, wyrastało tuzin par ogromnych rąk i nóg na moje podobieństwo. Widziałem swoje blizny na kończynach poczwary. Jej odnóża wydawały się nie do końca rozwinięte. Niektóre ramiona urywały się w łokciu, inne w kolanie lub w połowie uda. Brakowało wielu palców. Kończyny rozkładały się nierówno. Sparowane w chaotyczny sposób sprawiały, że potwór stał nierówno. Jego wściekłość jednak rekompensowała wszelkie uszczerbki w budowie. Gdy tylko ujrzał mnie, lub wyczuł, rzucił się w moją stronę i połknął ponownie.
W środku panowała absolutna ciemność. Po raz pierwszy od dawna nie czułem nic. Wreszcie przestałem płonąć. To było aż nieprzyjemne. Dziwne. Niezwykłe. Nienormalne.
Brakowało mi ognia.
Nic nie próbowało mnie strawić. Żadna myśl nie przechodziła przez moją głowę. Jakbym... Jakbym umarł...
Dryfowałem w zupełnej pustce. Nieświadomy swojego istnienia. Bez wiedzy o czymkolwiek. Pozbawiony ruchu i czucia. Wreszcie wolny. Otulony spokojem. Tylko jedno imię gdzieś w głębi mnie cichym echem próbowało odbijać się od pustej w środku czaszki, dudniąc.
Marra.
Jako jedyny syn Ojca i nieczystej istoty mam pewien dar. Umiejętność. Moc, która wyróżnia mnie spośród tłumu bóstw. Nie mogę nikomu o niej powiedzieć. Czy napisać? Nie wiem... Lecz obudziła się teraz we mnie na dźwięk ukochanego mi imienia i otworzyłem oczy, stojąc w zwłokach poczwary. Brudny śluzem, dziwną skórą, ohydnymi fragmentami ciała przypominającego moje. Wtedy usłyszałem głos. Mój własny. Z ust umierającego potwora. Wypowiedziany niewyraźnie słowami pozbawionymi pojedynczych liter. Mówił do mnie oschle, że to dopiero początek. Że robię wszystko, czego pragnie mój Ojciec. Że zobaczę jeszcze swoje odbicie nie raz i zawsze będzie jeszcze bardziej odrażające.
Dopiero teraz, gdy o słowach tej bestii myślę, napawają mnie niepewnością, jednak wtedy... Wtedy nie obchodziło mnie to zupełnie, bo płonąłem. Płonąłem znowu. Czułem, jak przylepiające się do mnie ochłapy truchła parzą mnie tak, jak wcześniej, a myśli w głowie na nowo wzniecają nieśmiałe ogniska. Dopiero wtedy poczułem, jak różne są te płomienie. Jak różne są te uczucia. Poczułem, że to, co czuję płonie, bo płonąć musi. Żyję, bo czuję. Żyję, bo rozpalają mnie emocje. Żyję, bo cierpię i żyję, bo kocham.
Tak dzień ten zamknę. Jutro będę się martwił o przepowiednie. O ile jutro w ogóle nadejdzie.
CZYTASZ
XII przykazań Ferrosa
Science FictionWygnany przez swojego Ojca półbóg Ferros trafia na nieznaną mu planetę, gdzie zaczyna zapisywać dzienniki, by nie pogrążyć się w samotności. Przepełniony zrezygnowaniem odkrywa na nowo siebie i otaczający go świat z nadzieją, że wisząca nad nim kara...