☘️

726 69 38
                                    


                                     ✿

Znacie powiedzenie, że "w życiu albo ktoś pracuje na twoje szczęście, albo to ty pracujesz na czyjeś"?

Cholera, jak Kaveh teraz o tym myślał to dał sprowadzić się na niezłe manowce - niby wciąż robił to co kochał, niby nadal dostawał stypendium od Sumeryjskiej Akademii, ale wciąż był w tym jakiś paskudny haczyk. I tym wyjątkowo paskudnym haczykiem i dotąd najgorszą decyzją było proszenie w opresji o pomoc starego znajomego, Alhaithama.

Skrybę wyżej wspomnianej prestiżowej Akademii.

Tak właśnie tego Alhaithama. A, że nie mógł mu odmówić...

Sam Bóg chyba nie wiedział na jakie cierpienie skazuje niczego winnego Kaveha, prowadząc go pod drzwi tego człowieka. Niby nie był zmuszony płacić za najem pokoju w jego domu, ale za to musiał wykonywać inne obowiązki. Porządki, pranie; a sam nawet w ostateczności postawiony pod ścianą, zaproponował że będzie gotował - jeśli oczywiście gospodarz będzie miał taki kaprys. Otóż jak na złość Al' wciąż miał różnego rodzaju kaprysy, których blondyn szczerze nie chciał już tolerować.

Do tego strasznie różnił ich własny światopogląd. Kaveh który zawsze z zapałem chciał pomóc - czasem nawet niepotrzebnie wylewając przy tym nadmiar emocji (tych pozytywnych jak i negatywnych) - nie potrafił zrozumieć statecznego i raczej wycofanego sposobu bycia przyjaciela. Precyzując...już nawet nie traktował go jak przyjaciela. Wisiało mu to, że Lumine na powitanie skacząc mu na szyję w uścisku mówiła, że "kto się czubi ten się lubi". Serio. Czuł się tym zmęczony.

Ale tylko i wyłącznie teraz.

Teraz gdy pusta butelka wina przypadkiem stoczyła się ze stołu, lądując na ziemi. Ze szklanym stukiem zgłuszonym przez dywan, jakimś cudem jeszcze w jednym kawałku potoczyła się na kilka kroków dalej, wlatując wprost pod szafkę. To już druga...albo...trzecia? Może jednak druga, bo pierwsza stoi jeszcze w pół pełna na biurku. Dawno stracił rachubę czasu.

W okno stukał deszcz, potężne korony drzew szumiały wpuszczając pomiędzy liście kosmyki donośnego wiatru. Świszczył cichutko, wdzierając się przez szczeliny okna pod którym stało biurko i siedział zgarbiony mężczyzna. Płaszczył się na rozłożonych zwojach, papierach, ekierkach i książkach roztwartymi dłońmi, prawie strącając z blatu ciepło świecącą, kunsztownie zdobioną witrażową lampę.

Otępiałe spojrzenie wbite było w kartkę, skanowało niedbale kreślone linie, które składały się w coś na wzór budynku. Tylko na wzór bo niczym innym tego nie było można nazwać. Rozłożone przed nim książki nie miały już ładu i składu, litery mieniły mu się w oczach, więc zamknął tomiki z trzaskiem. Nie miał w zamiarze ich przyozdobić winem ani natrzeć grafitem, bowiem nie należały do niego. Na myśl o ich właścicielu zaostrzony rysik ołówka odłamał się z głośnym trzaskiem i wręcz rozpłynął się gdzieś w powietrzu.

Znowu te siwe niby roztrzepane włosy, miętowozielone pasemka, ta przyprawiająca o dreszcze twarz i wiecznie wściekłe heterochromiczne¹ (dwukolorowe) spojrzenie.

Przydałoby się dopiec temu diabłowi zza ściany za wszystkie przykrości z ostatnich dni. Tylko czym?
Mógłby nie sprzątać w salonie przez parę dni, albo zrobić mu na obiad zupę żeby znowu wzdychał z łyżką w ręce wpatrując się w talerz, podczas gdy mógłby dalej czytać książkę. Ależ nie. To były dalekosiężne rozwiązania skomplikowania mu życia, a Kaveh potrzebował czegoś na już.

Mlasnął z przekąsem lekko mrużąc powieki. Czegoś jak...

Otworzył szerzej oczy czując jak słodki smak winogron wypełnia jego usta. Podniósł się teatralnie i ruszył do szafki na której stał wiekowy gramofon.

❝𝙃𝙞𝙜𝙝 𝙚𝙣𝙤𝙪𝙜𝙝❞☘️ |Kavetham|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz